Nanga "Sport, wojna i miłość": To nie jest burza [RECENZJA]

Zespół Nanga wrócił i udowadnia, że jest czymś więcej niż zapełnieniem miejsca po Lao Che, a jednocześnie… dobrze sprawdza się w tej roli.

Okładka albumu zespołu Nanga "Sport, wojna i miłość"
Okładka albumu zespołu Nanga "Sport, wojna i miłość"materiały prasowe

Przyznaję, że miałem obawy, czy Nanga nie będzie zaledwie jednorazowym projektem, stanowiącym próbę odnalezienia się po zawieszeniu działalności studyjnej przez część byłych członków Lao Che, którzy dokooptowali do projektu Magdę Dubrowską. "Sport, wojna i miłość" pokazują, że okazało się inaczej i niewątpliwie to już ogromny plus. A czego spodziewać się po prawie trzech latach od następcy "Ciszy z bloku"?

Muzycznie nie ma zaskoczeń: to rzecz na wskroś eklektyczna, wykraczająca poza ramy gatunkowe. W jednym numerze słuchacz przywitają bębny z automatu perkusyjnego, na którym kurz siedzi jeszcze od późnych lat 80., w innym miejscu pójdziemy bliżej rytmów reggae, by potem zacząć podróżować w post-punkowe klimaty mocno czerpiące z syntezatorowej rewolucji krautrocka.

Brzmienie może wydawać się nieco zbyt surowe, ale dostrzegam w tym celowy zabieg artystyczny, o czym zresztą doskonale świadczy "Krokodyl" chętnie wrzucający w tło ambientowe pejzaże na pogłosach. Mimo to mam wrażenie, że całość jest zaskakująco bezpieczna. Przydałoby się tu więcej odwagi, eksperymentu, zrywów wyrywających nas z poczucia trafienia na koncert, który nie jest daniem głównym. Są momenty naprawdę obiecujące - jazzowa solówka na fortepianie we "Wyjeżdżamy", który to numer na dodatek przyprawiony został niesamowicie smaczną linią basu, czy spowolniona i dopieszczona bluesowym smutkiem "Jesień w Pekinie". W dalszym ciągu brakuje jednak większej wyrazistości melodii wystawianych na pierwszy plan. Ten bowiem zostawiamy wokalistce, która gra tu pierwsze skrzypce.

Niewątpliwie na plus należy zaliczyć progres Magdy Dubrowskiej. Owszem, trzeba się przyzwyczaić do tego, że ta raperka/wokalistka/performerka obdarzona jest bardzo charakterystyczną barwą głosu, brzmiącą jakby polski smog odcisnął na jej strunach zbyt duże piętno. Ale nie można jej odmówić charyzmy. Szczególnie natomiast nie należy nie doceniać tego, że o ile na "Ciszy w bloku" brzmiała miejscami niechlujnie, jakby nie traktowała swojej profesji na poważnie, tak w przypadku "Sport, wojna i miłość" zarzut ten można wywalić do kosza.

Gdzieś znajdą się momenty, gdy przeciągnie, przestawi akcent nienaturalnie, ale jest dużo bardziej precyzyjna. I jasne, że ten rap mimo wszystko nadal wydaje się zaledwie środkiem wyrazu, a nie pokazem umiejętności. Ale jednocześnie doszlifowanie fachu sprawia, że Dubrowska współpracuje dużo lepiej z podkładami. Co za tym idzie, zwyczajnie dużo więcej w tym muzyki. Doskonale to słychać w tym, jak w pewnym momencie nawarstwia rymy w "Kiedy była niedziela", nieustannie trzymając się wyznaczonego wewnętrznie rytmu. Nie wiem, czy ten zabieg udałby się tak skutecznie na poprzedniej płycie.

Na debiucie projektu teksty wydawały się kluczem. "Sport, miłość i wojna" to krążek, w którym "ja" wychodzi bardziej na zewnątrz - feministyczne tropy z poprzedniego albumu zostały przysłonięte warstwą metafor. Bardzo intryguje "Alert", za historią o powodzi skrywający opowieść o samotności, dobitą wybrzmiewającym jak mantra wersem "Czekam sygnał na ciebie, choć jeden SMS / a dostaje same alerty RCB".

Trzeba przyznać, że Magda ma dryg do rysowania obrazów w głowie słuchacza. Kto się nie pochyli nad "Nasz pierwszy kosz na dzielni to była obręcz z beczki / na płocie u sąsiadów konkurs wsadów - ja i ziomeczki" czy nie odpłynie ku przeszłości, gdy usłyszy o "Oranżadzie o smaku słońca", ten prawdopodobnie nie wychowywał się w latach dziewięćdziesiątych. Nie można nie docenić plastyczności w wersach pokroju "Tarzanie na scenie, Tarzani na drzewie / I znowu musimy jeść masło / Zapasy benzyny w słoikach po dżemie". Chociaż czasami zęby potrafią zgrzytać, gdy porównanie jest zbyt oczywiste lub nawet nieco przeterminowane jak na to, co artystka prezentuje w innych wersach - na przykład takie "lubię inne afery niż Amber Gold".

Nanga przy drugiej płycie to nadal projekt intrygujący, zmuszający do myślenia, ale mam wrażenie, że tkwi nadal w zawieszeniu, który niekoniecznie można zamknąć w słowie "eklektyzm". Inaczej mówiąc: to rzecz zbyt ambitna dla masowego słuchacza, a za mało alternatywna dla słuchacza wymagającego. Ale czy tak nie było też z Lao Che i czy tym samym Nanga nie zapełnia niszy, które pozostawił poprzedni zespół Filipa Różańskiego oraz Maćka Dzierżanowskiego? Pozostawiam was z odpowiedzią na to pytanie.

Nanga, "Sport, wojna i miłość", Mystic Production

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas