Ministerstwo dziwnych dźwięków

Łukasz Dunaj

Rootwater "Visionism", Mystic

Okładka albumu "Visionism"
Okładka albumu "Visionism" 

Na "Visionism" aż kłębi się od pomysłów, inspiracji, intrygujących rozwiązań. Płyta nie odpowiada jednak na zasadnicze pytanie - jakim zespołem chce być Rootwater?

Po debiutanckim "Under" zaklasyfikowano ich jako epigonów niezbyt szanowanego w Polsce nurtu nu-metalowego. Gdyby nie odwołująca się do tradycyjnej pieśni żydowskiej, porywająca interpretacja "Hava Nagila", pewnie szybko by o nich zapomniano. Na drugiej płycie "Limbic System" muzycy przedstawili bardziej przekonujący konglomerat etniczności i metalu, w którym "groove" pełnił wiodącą rolę. Poza tym, Rootwater mieli jeszcze jeden atut - głos Macieja Taffa (eks-Geisha Goner, Neolithic), za którym można nie przepadać, ale nie sposób odmówić mu charyzmy.

Na "Visionism" warszawska formacja postanowiła pójść na całość. Pokazać jak powinno się grać nowoczesny metal, w którym jak w kalejdoskopie odbija się dziedzictwo thrashu, hard core'a, wspartego aranżacyjnym eklektyzmem, czerpiącym pełnymi garściami z world music. Efekt końcowy budzi jednak mieszane uczucia. Z jednej strony płyta imponuje świeżością, rozmachem, brakiem ograniczeń stylistycznych, z drugiej jest patchworkiem, skrojonym z czasami niezbyt fortunnie dobranych skrawków materiału.

Czego my tu nie mamy? Trąbki, smyki, dużo elektroniki. Nawet sitar i akordeon. Oprócz tego wycieczki postindustrialne, zimne klawiszowe pasaże, orientalizmy. Metalowy zgiełk, ale i przebojowe refreny niemal spod poprockowej sztancy. Utwory bardzo udane, jak "Timeless", "Steiner", "Visionism", jak i niezbyt przekonującą balladę "Realize" czy raptem 40-sekundowy "Freedom", który jest równie szybki, co niepotrzebny. Przedzierając się przez 14 kompozycji zawartych na "Visionism", trudno uciec od wrażenia przesytu. Grupie przydałby się ktoś, będący w stanie okiełznać ten nawał materiału, trochę inaczej go ułożyć i dokonać selekcji, odkładając 3-4 utwory na Ep-kę czy inne okazjonalne wydawnictwo.

Na koniec jednak dostajemy kawałek, który siłą rzeczy wyrasta na najmocniejszy punkt płyty. Zaraźliwie przebojową kooperację z ukraińskim zespołem Haydamaky (pod wiele mówiącym tytułem "Haydamaka"), która wpisuje się bardzo udanie w Rootwaterowy nurt ludowych przebojów ("Hava Nagila" i "Caje Sukarije" z poprzedniej płyty). Są dni, kiedy uważam tę płytę za świetną, kiedy indziej drażni mnie pretensjonalnością. Być może to immanentna cecha dzieł wybitnych? Wrócę do niej za pół roku.

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas