O nu metalu zapomnijcie, bo ekipa Mike'a Shinody poszła w eksperymenty. Niestety, balon nadmuchanych do przesady ambicji pękł z głośnym hukiem.
"Nie nagrywaliśmy albumu", "podróż w kreatywne nieznane", "chcemy zaryzykować" - te cytaty z wypowiedzi muzyków Linkin Park umieszczone w książeczce zapowiadały rozstanie z wizerunkiem gwiazdy nu metalu, z którym zespół miał zresztą coraz mniej wspólnego. Już "Minutes To Midnight" (2007) był odejściem od konwencji łączącej skandowane wstawki Mike'a Shinody z ciężarem gitar na rzecz bardziej tradycyjnego, rockowego grania. Na "A Thousand Suns" amerykański sekstet z kolei mocno postawił na elektronikę (Joseph Hahn jest tu słyszalny najbardziej ze wszystkich płyt Linkin Park), przycinając rolę gitar czy perkusji.
Zmiana muzycznego kierunku budzi szacunek, bo grupa nie miała pewności, jak woltę przyjmą fani. Komercyjnie rejs w nieznane się opłacił (1. miejsce na liście "Billboardu", świetne wyniki także w innych krajach), lecz "A Thousand Suns" jest dziełem pękniętym.
Amerykanie porwali się na przygotowanie concept-albumu poświęconego zagładzie nuklearnej, czy bardziej ogólnie tematyce wojny. Zgodnie z rockową tradycją utwory zatem rozdzielają instrumentalne wstawki, w zamierzeniu mające zgrabnie łączyć wszystko w kompletną całość. Tymczasem te intra to niewiele wnoszące dźwiękowe wypełniacze złożone z elektronicznych zgrzytów, komputerowo generowanych trzasków, przetworzonych głosów czy odgłosów bijącego serca (na otwarcie dostajemy dwuminutowe plumkanie "The Requiem", które przechodzi w jeszcze krótsze "The Radiance"). Słyszymy też cytaty ze słynnych przemówień Martina Luthera Kinga i Mario Savio czy wywiadu z Robertem Oppenheimerem, nazywanym ojcem bomby atomowej.
Same kompozycje też nie powalają na kolana. Najsłabiej wypadają oparte na hiphopowych partiach Shinody: plemienno-męczący "When They Come For Me" i "Wretches And Kings" (podbity industrialem hołd dla Chucka D z Public Enemy). W innych numerach rockowa przebojowość splata się z klubowymi beatami. Niemal taneczne brzmienia (posłuchajcie niesionego klawiszowym motywem "Blackout" czy singlowego "The Catalyst" z mocnym elektronicznym beatem na początku) sporadycznie urozmaicają mniej lub bardziej przetworzone partie gitar ("Burning In The Skies", "Iridescent" czy "Waiting For The End"). Możecie sobie wyobrazić przebojowe numery Cypress Hill bez wszechobecnego u tych raperów zapachu trawki - otrzymacie najbardziej chwytliwy "Waiting For The End". "Iridescent" z kolei brzmi jak rozbuchana mieszanka z jednej strony My Chemical Romance (podniosła pompatyczność) i spadkobierców U2 spod znaku Snow Patrol z drugiej.
Chester Bennington, wokalista Linkin Park, jest zadowolony ze skrajnych opinii na temat "A Thousand Suns" - od zachwytów po mieszanie z błotem. Dla tych, którzy zespół wdeptali w ziemię po singlu "The Catalyst" (że niby rockmani wzięli się za techno...) sensacją może być kończący album "The Messenger". To akustyczna ballada, której nie powstydziliby się przedstawiciele stadionowego rocka spod znaku choćby Kings Of Leon. W sumie niezłe podsumowanie tej nierównej płyty.
Tytuł "A Thousand Suns" to fragment zdania pochodzącego ze świętej hinduskiej księgi Bhagawadgita, które po przeprowadzeniu udanego testu z bombą atomową zacytował wspomniany Oppenheimer: "Jasność tysiąca słońc rozbłysłych na niebie oddaje moc jego potęgi. Teraz stałem się Śmiercią, niszczycielem światów". "A Thousand Suns" nie jest taką katastrofą, jak wybuch bomby nuklearnej, ale też nie zapewni Linkin Park atomowej potęgi.
5/10