M.I.A. "MATA": Jeśli nie mogę tańczyć, to nie jest moja rewolucja [RECENZJA]

M.I.A. wraca po 6 latach, dostarczając dokładnie to, czego można było się po niej spodziewać: tanecznych utworów z zaangażowanymi treściami.

Okładka albumu "MATA"
Okładka albumu "MATA"materiały prasowe

Jeżeli pamiętacie deklaracje, jakie składała M.I.A. przy wydawaniu "AIM", możecie być zaskoczeni pojawieniem się albumu "MATA". Maya deklarowała bowiem, że jej album z 2016 roku będzie oficjalnym pożegnaniem ze sceną. 6 lat później możemy cieszyć się nowym albumem artystki i gdyby to właśnie ten krążek byłby tą chusteczką trzymaną w dłoniach podczas opuszczania portu, sprawdziłby się w tej funkcji lepiej.

Oczywiście możecie zarzucić, że M.I.A. nie pokazuje na swoim nowym krążku nic, do czego nie przyzwyczaiła nas w dawnych latach - szczególnie na pierwszym etapie twórczości, bo przyznajmy, że do rzeczy pokroju "Maya" nikt za bardzo nie chce już wracać. Muzycznie "MATA" to połączenie brytyjskiej otwartości na elektroniczne eksperymenty będące wynikiem milionów przetworzeń karaibskich czy jamajskich brzmień z przebojowością wielkich scen, doprawione masą etnicznych brzmień zapożyczonych ze Sri Lanki czy Indii.

A jednak powiedziałbym, że produkcja to rzecz, która zagrała tu najlepiej. Bo ile trzeba mieć zacięcia i jak kreatywnym trzeba by być, by hinduskie zaśpiewy stanowiły punkt wyjścia do takiego pustynnego bangera, jakim jest niewątpliwie "Beep"? "Energy Freq" z początku atakuje bollywoodzkim przesłodzonym śpiewem, który zostaje wykorzystany w formie brutalnie ciętego sampla, z którego wychodzi energii znacznie więcej niż można było się spodziewać po źródle. Ba, "MATA LIFE" pokazuje, że M.I.A nie potrzebuje nowoczesnych sztuczek studyjnych, by tworzyć rzeczy, przy których będzie się bujało głową - wystarczy jej poczucie rytmu i energia w głosie.

Otóż to: nieustannie główna bohaterka krążka przeskakuje od statycznego rapowania, nawijania niemal od niechcenia po krzyki, wyrzuty energii sugerujące wypicie kilku energetyków. A przy tym nadal mamy do czynienia z treściami zaskakująco zaangażowanymi, jak na to, jak bardzo muzyka zachęca do wyjścia na parkiet. Ale Maya to chyba jedyna taka postać obok Zacka De La Rochy, która z krzyków zachęcających do walki o wolność i przeciwstawiających się uciskowi potrafi uczynić nośne refreny.

Nie wszystkie strzały trafiają w cel. Singlowe "The One" to wyjątkowo generyczny trapowy bit z mało porywającym tekstem miłosnym. Zupełnym rozczarowaniem jest "100% Sustainable", które stanowi całkiem ambitną próbę zrobienia skocznego bangera za pomocą grupy acapella. Tylko czy to jest moje wrażenie, ale M.I.A wydaje się zarówno tempem, jak i brzmieniem wokalu zbyt oderwana od tła? Ona swoje, jej grupa swoje. Brzmi to dopiero jak jakieś przymiarki podczas próby, a nie nagranie pełnoprawnego utworu.

O wiele lepiej chórki zostały wykorzystane w kończącym płytę utworze "Marigold". Mimo prostego tekstu, to akustyczne niemal balladowe utyskiwanie za stanem świata to absolutny strzał emocjonalny i najlepsze, co zdarzyło się w twórczości M.I.A od bardzo dawna. To działa, nawet jeżeli tekstowo można było spodziewać się więcej. A wciśnięcie Lil Uzi Verta w tło w ramach smaczku zamiast wysunięcie go na pierwszy plan, jak miało to miejsce w dostępnej jakiś czas temu demówce, było decyzją wręcz doskonałą.

Ostatecznie powrót, jaki zaserwowała M.I.A. dał radę. Nawet jeżeli serce nie bije już tak mocno jak przy pierwszych jej płytach, słychać, że to artystka o wiele dojrzalsza, lepiej panująca nad swoim głosem oraz samą sobą. Nie musi już niczego udowadniać, a jednocześnie dalej jej się chce. Dla tego i paru bangerów zaangażowanych społecznie warto szanować.

M.I.A, "MATA", Universal Music Polska

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas