Lukasyno "Pachnę ogniem": Las zamiast miasta [RECENZJA]
Globalizacja zabiera rapowi trochę koloru. A jednak "Pachnę ogniem" nie mogłoby powstać w innej części kraju. Pachnie wschodem. Lukasyno jeszcze nie stał pewniej, nie rapował trzeźwiej i nie przekładał tak przekonująco swojej wizji na rap.
Nie chciałbym iść w narrację, że weteran białostockiego rapu nie jest w miejscu mu należnym. Bo po pierwsze, który wywodzący się ze wschodu przedstawiciel gatunku niby jest? Po drugie - to brzmi jakby był nieudacznikiem, a to nieprawda, bo płyty znajdują jednak nabywców i recenzentów, klipy mają wyświetlenia i są komentowane. Po trzecie zaś trudno było mówić wcześniej o twórcy w pełni świadomym i okrzepłym. Luka miał problem, żeby znaleźć bilans między ulicznym zawodnikiem w duchu francuskiego rapu i wrażliwym gościem z apetytem na coś więcej niż status poważanego, hardkorowego MC. Ze skrajności szedł w skrajność.
Szóstemu w dyskografii "Pachnę ogniem" udaję się połączyć te dwa - to bardzo dobre słowo w kontekście krążka - żywioły. Budujący swoją więź z naturą syn wschodu znalazł słowa na tyle nieskomplikowane a zarazem wyraziste, by móc ją odbiorcy przedstawić, a co więcej pozwolić ją poczuć. To, co mogło wydawać się atrakcyjnym etnograficznym obrazkiem nadal przyciąga odmiennością, jest też jednak życiową drogą, stylem życia. Łukasz w obliczu pierwotnych sił stoi świadomy i pokorny. Daje znać jak z innej jest gliny, nie chcą przy tym lepić słuchaczy na swoje podobieństwo. Jakby był na wyższym poziomie wtajemniczania i miał świadomość, że nie ma co gadać za dużo.
Młody, wielokrotnie przekraczający normy chłopak z Dziesięcin nie umarł. Lukasyno ma go w sobie, daje się ponieść wspomnieniom, niemniej patrzy już z innego punktu, ma ten zbawienny dystans. Kiedy nurkuje w przeszłość, czuć, że rzeczywiście przeżył to, co stawia nam przed oczami, a powrót pozwala opowiadać minione z większą precyzją, z lepszym wyczuciem detalu, barwniej, dynamiczniej, w rezultacie mocniej.
Ten pierwszy Luka, nazwijmy go na wyrost "mistycznym", w sposób oczywisty daje znać o sobie w "Rzece" od razu porywającej nurtem melodii, opatrzonej ludowym refrenem Marcina Lićwinko i bliskim realizmu magicznego teledyskiem. Pasuje tu też "Łapacz snów" rozpoczęty intrygującymi wersami "Ułamię z drzewa wierzby miękką gałąź niczym sznur / Owinę lnem, nici pozaplatam w sieć, łapacz snów".
Ten numer mógłby być na poprzednim krążku "La Poet Assassine". Z kolei blokowy, usiłujący przeżyć w betonowej dżungli Luka odzywa się najmocniej w utworach z reprezentantami ciemnej strony. "Analog" z Jot Erem, Egonem i Kriso obrazowo wspomina "młodą Camorrę" i "miejską inżynierię". Z "Obiecałem sobie" z gościnnym udziałem Profusa i Nizioła warto wynotować: "Z ojcem na taksie jak zmiennicy 24h klepaliśmy pengę / Kumpel ze śrubokrętem latał na radia, inny latał na wędkę". To jak sceny z filmu, który nie każdy mógłby nakręcić. A jeśli by próbował, wróciłby bez kamery.
Najlepiej wychodzi synteza tych dwóch etapów życia rapera, dwóch stylistyk. To dzieje się wtedy, gdy błysk chromu w podmiejskiej kolejce sąsiaduje z brudem na spracowanych rękach, który jest "jak dla ziemi deszcz"; kiedy "osiedlowy obrotniacha" dorasta i już bez grama zażenowania zamawia przy barze herbatę z cytryną zamiast wódki.
"Raj na ziemi" traktuje jeszcze o nasłuchiwaniu radiowozów z dachu bloku, ale już tę sytuację poetyzuje, ucieka do dosłowności. Dualizm funkcjonuje świetnie w najlepszych na płycie kawałkach - cytowanym przed chwilą "Błędnym kole" (jak dobrze pomyślany refren!), "Pachnę ogniem" i "Braci". "W stawie chłodzi się samogon, niech pochodnie płoną / Jarasz się Gomorrą, nie wiesz co to stres na winklu" - wygarnia gospodarz w tej ostatniej. Pomost między Dziesięcinami, po których biegało się w skórze za pięć stów z bazaru od kolegi wuja a domem za miastem, z banią, ogrodem, wołkodawami i lasem, po którym biega się rosą na bosych stopach zostaje skutecznie zarzucony.
Wydaje się, że nad częścią bitów można by jeszcze popracować. Kriso, główny producent, jest dynamiczny i dramatyczny, jednak chciałoby się masywniejszego, mniej suchego bębna, pełniejszego basu i mniejszej ilości smutnych pianin brzmiących "jak kiedyś". Wystarczy posłuchać o ile muzyczniej i pełniej robi się w zamykającym "Bliżej" z produkcją Cezarego Krukowskiego i wokalem Doroty Krukowskiej. Luka już nie rapuje, utwór nadal żyje. Albo kawałek tytułowy i te delikatne brzdąknięcia gitary do wyłowienia z klimatycznej, dźwiękowej zawiesiny. Prosto posądzać Marka Kubika o postrockowe fascynacje. Kiedy trzeba hiphopowej krwi i tłuszczu, numer ma być przygotowany pod nadejście Ero JWP i Pei, pałeczkę przejmuje S.S.Z. I dobrze.
Nie chcę przekonywać, że "Pachnę ogniem" to płyta idealna. W "Nie napisze o tym nikt" refrenowi za blisko popu, "la la la" na koniec jest absolutnie zbyteczne. "Jak w ogrodzie chwast" jest nie tylko nazbyt rzewne, ale też schematyczne w ujęciu tematu. Gdy w "Trzech nauczycielach" Lukasyno rapuje o dawnym mistrzu, mamy postać. W tym wypadku nie, razi też pewna wyzierająca co jakiś czas (nie tylko z tej piosenki) górnolotność, która bywała zmorą "Barda" czy "La Poet Assassine". To nie wersy o kwiatach, łzach i aniołach zmieniają hiphopowe szesnastki w lirykę, wręcz przeciwnie.
Chcę przekonać, że "Pachnę ogniem" to płyta więcej niż dobra, wahająca się między siódemką a ósemką w dziesięciostopniowej skali. Zaokrąglam w górę, bo słuchałem w tym roku wiele rapu, często naprawdę fajnego, rzadko jednak nawiązywał ze mną kontakt. Ta płyta do mnie przemawia, jest długa, przy czym się nie dłuży w czym zasługa brzmieniowo-tekstowej spójności, dobrze obsadzonych gości (nie zawsze oczywistych, prócz tych już wymienionych odpowiednio odnalazł się nie tylko pewniak PIH, wyjadacz Paluch czy wciąż mieszcząca się w czołówce kobiecego rapowania Kala, ale też Ziomuś i Peres) i rzecz jasna gospodarza. Wschód przemawia bardzo ludzkim głosem. Wyłącz smartfona, wyłącz cynizm, posłuchaj.
Lukasyno "Pachnę ogniem", Persona NON Grata
8/10