Reklama

Lisa Gerrard & Jules Maxwell "Burn": Nie o take Lisę walczyłem! [RECENZJA]

Na każde nagranie z obozu Dead Can Dance, psychofanem będąc, czekam jak ludożerka w PRL-u, aż rzucą banany. Tylko co zrobić, kiedy zamiast słodkiego owocu dostanie się inny plantan - taki którego gdzie indziej używają w miejsce ziemniaków?

Na każde nagranie z obozu Dead Can Dance, psychofanem będąc, czekam jak ludożerka w PRL-u, aż rzucą banany. Tylko co zrobić, kiedy zamiast słodkiego owocu dostanie się inny plantan - taki którego gdzie indziej używają w miejsce ziemniaków?
Okładka płyty "Burn" Lisy Gerrard i Julesa Maxwella /

Zacznijmy od personaliów, bo o ile Lisy Gerrard przedstawiać nikomu pewnie nie trzeba, to o Maxwellu wypadałoby cokolwiek powiedzieć. Otóż na co dzień jest kompozytorem-rezydentem w londyńskim Shakespeare's Globe Theatre, a z Gerrard związki ma takie, że w latach 2012-13 oraz dwa lata temu towarzyszył im w trasie jako klawiszowiec oraz skomponował cztery utwory na płytę "BooCheeMish", którą artystka nagrała z chórzystkami Żeńskiego Chóru Państwowej Telewizji Bułgarskiej w ramach projektu Le Mystère des Voix Bulgares.

Tandemowi Gerrad-Maxwell pracowało się razem na tyle dobrze, że postanowili pogłębić współpracę. Kiedy dorzucimy do tego opiekę producencką Jamesa Chapmana (szerzej znanego z twórczości pod szyldem MAPS), mamy trzy zasadnicze składowe które, pracując na odległość w trójkącie Australia-Francja-Anglia, stworzyły "Burn".

Reklama

Co na nim? Wcale nie to, czego byście się spodziewali, a więc kolejnej iteracji Dead Can Dance czy ścieżki z "Gladiatora", bo oto pod donośnymi jak zawsze wokalizami Gerrard (swoją drogą jak to dobrze, że botoks nie szkodzi na struny głosowe) czyha... coś zgoła innego i niespodziewanego. Na przykład post rock, ewentualnie slowcore, co słychać już chwilę po tym jak rozkręci się otwierający płytę "Heleali".

Więcej, w kolejnym numerze ("Noyalain") charakterystyczne dla Gerrard śródziemnomorsko-bliskowschodnie przejazdy etniczne wspomaga automat perkusyjny i elektronika. Kiedy przychodzi czas na "Deshtę", niesioną jakąś darkwave'ową elektroniką rodem z Clan of Xymox czy innego potworka, człowiek zaczyna się zastanawiać w jaki sposób mając taki dorobek, jak Gerrard, można z własnej woli wleźć na tak straszliwą minę.

Bo - mówiąc zupełnie wprost - na tym albumie wszystko praktycznie, poza wokalami samej Gerrard jest krańcowo poronione. Zamiast przyzwoitego world music dostajemy jakiegoś new-age'owego potworka. Zamiast potęgi naturalnego para-etnicznego brzmienia, jakieś ersatze niemożliwe, rubikowanie, ewentualnie sztabowanie. A etniczna rytmika w takim "Aldavyeem" zakwaszona na modłę A Certain Ratio zestawiona gerrardowskim kontraltem może i byłaby ciekawym eksperymentem. Ale gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy fajnie było wrzucić na rejwie ekstazki i pobujać się w kreszowym dresie.

Słońce przebija się przez chmury może w "Orionie" idącym po linii "Host of Seraphim" czy "Sanvean" DCD, ale znowuż umordowanym tanią elektroniką w taki sposób, że idzie węszyć sabotaż. "Keson" (nie "Kulson"), który startuje na dobrą sprawę a capella, daje na początku cień nadziei. Ale potem oczywiście wchodzą niskobudżetowe wtórne ambienty, które może w założeniu miały ocierać się o Biosphere, ale skończyły jako odrzuty z sesji dwóch ostatnich albumów Ulver, albo późny ejakulat Jeana Michaela Jarre'a. Na koniec "Do So Yol" lecące na podkładzie trochę po linii Phillipa Glassa ("Koyaanisqatsi" anyone?), ale później znowu okazuje się, że to raczej nie Glass, tylko Rubik.

Ten album to jedna wielka krzywda wyrządzona wybitnej wokalistce. I jasne, że wiedziała na co się pisze - chyba że niedziałający na struny głosowe botoks działa jednak na mózg. Szkoda tylko, że to również dramatyczna krzywda wyrządzona samym utworom. Bo gdyby te same tematy ogarnęło Dead Can Dance w tonacji brzmieniowej "Dionysusa" czy nawet Hanz Zimmer tak, jak zrobił to dwadzieścia lat temu na soundtracku z "Gladiatora", mogłoby być naprawdę przyjemnie. Moglibyśmy się z tymi utworami polubić. Z jednym - dwoma może nawet nawiązać relację na dłużej.

A tak? A tak to wypada ocenę rozdzielić. I za same wokale Gerrad dać solidną siódemkę, może nawet ósemkę, bo przecież niżej tego progu wokalnie ta pani nie schodzi. Natomiast resztę dźwięków dochodzących z "Burn" przemilczeć. Grzecznościowo. Litościwie. Jak to, że serdeczny kolega zwymiotował do naszej pralki na imprezie. Bo przecież to serdeczny kolega. Albo jak wtedy, kiedy nasza partnerka puści podkołdernika jadowitego. Bo przecież ją kochamy. Albo kiedy nasz pies podczas spaceru wytarza się w... Bo przecież tak zadziałał instynkt. A nie, wróć, instynkt Lisy Gerrard kompletnie tu nie zadziałał.

Lisa Gerrard & Jules Maxwell "Burn", Mystic

-/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lisa Gerrard | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy