Krzysztof Krawczyk "Horyzont": Rozliczeniowe horyzonty Krzysztofa [RECENZJA]
Paweł Waliński
Z płytami z założenia rozliczeniowymi jest tak, że mamy kulturowo uzasadnioną (nie powiem wprost o jaki zwyczaj chodzi) tendencję do traktowania ich ulgowo. Krawczyk ma to szczęście, że i bez tej ulgi wcale nie jest tak źle. O ile będziemy pamiętać z kim i z czym mamy do czynienia.
Daleki jestem od wyświęcania (choć znając jego poglądy, może i by chciał) Krawczyka na pierwszego apostoła, ewangelistę czy mesjasza polskiego rocka, czy nawet bigbitu. Trubadurzy i większość solowych dokonań naszego sympatycznego wąsacza to rzecz raczej cringe'owa niż materiał, który można byłoby postawić w jednym rzędzie z jakimiś Stonesami czy Cashami.
Poczynając od scenicznych strojów, przez głupawe muzycznie i tekstowo pioseneczki, większość tych nagrań bez koła ratunkowego w postaci upartego przypominania, jakim bezrybiem była w PRL-u muzyka rozrywkowa, nie sposób obronić. Pseudo-presleyowski (ja zwykle mawiam, że Krawczyk to polski Danzig, żeby było jeszcze zabawniej) wokal Krawczyka to też kategoria sama w sobie i sama dla siebie. Albo łykamy, albo nie. Pola dla merytorycznego sporu nie widzę. Rzecz w tym, że mając to wszystko w świadomości, można zupełnie sensownie stwierdzić, że na "Horyzoncie" Krawczyk w miarę skutecznie dowozi, to co dowieźć obiecał.
W album wprowadza cohenowski (późny Cohen) z ducha, a krawczykowski z realizacji utwór tytułowy, w którym najwyraźniej chyba widać, że to faktycznie płyta rozliczeniowa. "Przesuwam w palcach serię zdjęć / Dotykam tego czego już nie ma / Więc teraz wstaję jeszcze raz / Nie mam już nic do stracenia".
Od razu zarzuca tę jakże atrakcyjną przynętę w stylu Casha coverującego "Hurt", że oto artysta z wysługą lat i sceniczny weteran powie nam, w stosunku do niego nadal gołowąsom, coś o życiu. Zaserwuje użyteczną i użytkową anegdotę. I nawet jeśli aż tak dobrze nie jest, a pieśń to faktycznie ściganie się z późnym Cohenem plus stadionowy refren, to zaakceptowawszy stylistykę trudno się do czegoś przyczepić.
"Wtedy przy mnie bądź" otwiera harmonijka jakby żywcem wyrwana z dylansowskiego "Times They Are a-Changin'". Później mamy ni to prośbę do bliskiej osoby, ni to modlitwę w stylu późnego (tego już niezamierzenie autoparodystycznego) Bona. Efekt podobny jak powyżej. "Domy moje" i "Nie zawsze tak będzie", to klimaty wyrwane wprost z "Krainy Łagodności" sowizdrzalsko wyławiają nas z pełnej patosu atmosfery. Ufff.
Po której nadchodzi "Apostoł nocy", który wbrew tytułowi, nie jest numerem blackmetalowym a wysapaną balladką o tym, że Krawczyk rano po wąchaniu kawy (bo o piciu nic nie jest powiedziane) jest prawdziwą bestią (cytuję praktycznie dosłownie), a nocą bywa spokojniejszy. Chwilę później artysta jednak sam sobie zaprzecza deklarując, że "Jestem apostołem nocy / żyć naprawdę zaczynam po zmroku".
Ale heheszki na bok, numery w stylu bardzo udanego "San Francisco" udowadniają, że Krawczyk wyciągnął poprawne wnioski z nagrania albumu z coverami Cohena i inspirując się kanadyjskim poetą, a jednocześnie puszczając oko do swojej własnej twórczości sprzed lat, wyjeżdża nam na pełnej - wróć - z tarczą a nie na niej.
To oczywiście nagranie dla krawczykowskich równolatków albo ludzi niewiele młodszego pokolenia od samego artysty. I o ile mamy cały czas tę świadomość, jest to strzał naprawdę udany. Jeśli wasi rodzice lubią dostawać pod choinkę płyty muzyczne, to macie już pomysł na prezent. Słuchać nie będę, ale szczerze szanuję.
Krzysztof Krawczyk "Horyzont", Warner
6/10