Druga płyta Drake'a budzi uczucie ambiwalentne. Jeżeli mierzyć ją hiphopową miarą, jest porażką. Ale patrząc z perspektywy r'n'b to wywalczone po długiej potyczce zwycięstwo.
Początkowo w zachwyty jakie budzi u krytyków Drake trudno uwierzyć. Facet wraca po zupełnie bezbarwnym debiucie, ma styl będący wypadkową Lil Wayne'a i Kanyego Westa, a do tego produkcje w typie późnego Phila Collinsa. Oszczędny, wycofany akompaniament zostawia cokolwiek zniewieściałemu Kanadyjczykowi sporo miejsca na porównywanie się do terrorystów-samobójców i tym podobne rozczulające rozwiązania.
"Wiem, że pokazywanie emocji nie oznacza, że jestem c**ką / wiem, że nie robię muzyki dla czarnuchów, którzy nie dostają c**ki" - zaczepnie usprawiedliwia się sam Drake. To prawda, że nikt w branży nie mówi "fuck that nigga" słodziej. I są zapewne osoby, dla których stwierdzenie to będzie komplementem. Co nie znaczy, że "Take Care" - w odróżnieniu od na przykład świetnego debiutu J. Cole'a - powinno się znaleźć w jakichkolwiek rapowych podsumowaniach roku.
Wbrew temu co chce przekazać sam zainteresowany, to nie brzmi jak muzyka dla czarnych gett. Tu szarpie się podkład z niedawnego, elektronicznego albumu remiksującego Ś.P. Gila Scotta-Herona (na szczęście podpisując Jamiego xx jako producenta). Tu niemalże coveruje się słynne "Back That Ass Up" Juvenile'a. Słowo hip hop dziwnie nie pasuje, chyba, że za punkt odniesienia weźmiemy nieszczęsne "808s & Heartbreak" Westa.
Już chciałem zamknąć sprawę, odstawiając "Take Care" do komórki na ciemną półkę z napisem "muzyka miejska polecana przez Pitchfork". Ale kiedy udało mi się wreszcie przesłuchać krążek do końca i nie zasnąć, postanowiłem nie bawić się w fundamentalistę, tudzież zmienić nieco optykę. A jeżeli zostawimy w tyle cały ten hip hop i spróbujemy dostrzec w tym nowy pomysł na r'n'b? Nooo, wtedy dzieło Drake'a pięknieje niczym Ziuta z nagrań Shakin' Dudiego z każdym kolejnym głębszym.
Wychodzi wtedy na to, że Drizzy błyskotliwie i całkiem ciekawie operuje damsko-męskimi kliszami. Że muzyka - z rzadka monumentalna, zwykle intymna - jest ładna. Sporo chórków, deszczowe klawisze, wszystko to buduje klimat. A znakomicie dobrani goście pomagają. Czy zresztą mógłby tu być ktoś lepszy od The Weeknd, autora mistrzowskiego krążka "House of Balloons" czy Andre 3000 z rewolucyjnego dla współczesnej czarnej (choć nie tylko) muzyki OutKastu? Czego by nie mówić, zawsze prowadzi to do wniosku, że album jest w porządku zaśpiewany i momentami naprawdę fajnie zarapowany. Towarzystwo pierwszoligowych mainstreamowców Nicki Minaj i Ricka Rossa ośmiela gospodarza zachęcając go do zabaw ze stylem, choć poziom "Look What You've Done" czy "The Ride" pokazuje, jak dobrze radzi sobie sam. Dostajemy więc od niego cukier (a właściwie syrop klonowy), jest i kawa, problem w proporcji jednego do drugiego. I porcji mdlących rozmiarów.
6/10
Zobacz teledysk "Find Your Love":