Justin Bieber "Justice": Osobisty, bezpieczny i nijaki [RECENZJA]
Pierwszy piątkowy pojedynek gigantów popu w tym roku za nami. Tego samego dnia albumy wydali Lana Del Rey i Justin Bieber. Bardziej konserwatywna, oklepana i kreowana od lat formuła Amerykanki z "Chemtrails Over The Country Club" i współczesny, szybki do skonsumowania "Justice" Kanadyjczyka to przypadki pandemicznego działania z nudy, do którego sztucznie dorabiane są wyższe idee i puste przesłania o kondycji świata, a nie przemyślane, ciekawe rozwiązania i... zwyczajnie chwytliwe piosenki, które pozostaną z nami na lata.
Skupmy się jednak na tym drugim projekcie, bo kariera Justina Biebera to nie tylko potężne liczby, ale i fantastyczny, artystyczny rozwój, który nawet hejterom potrafił złamać serce. 75 miliardów streamów, ponad 70 milionów sprzedanych albumów, 60 milionów subskrypcji na YouTube. Statystyki imponują, a przecież najnowszy "Justice" też może pochwalić się dużym wyczynem.
Pierwsze single - "Holy", "Lonely" i "Anyone" - zgromadziły ponad dwa miliardy odsłuchów. Szkoda, że pochwał nie można kierować w stronę muzyki, bo mimo kilku niezłych momentów, Kanadyjczyk robi trochę za filozofa-usypiacza oraz romantyka, który w końcu pokonał stres i postanowił się otworzyć na innych. I tyle z dobrych rzeczy.
Słuchając "Justice" ciężko nie odnieść wrażenia, że całość jest zrobiona trochę na siłę. Na różową modłę z celowym powrotem do brzmień, które wylansowały Biebera na wielką gwiazdę. Niestety, również bez zabiegów, które pozwoliłyby inaczej spojrzeć na wokalistę, którego kompozycje to nie tylko zbiór losowych, aczkolwiek maksymalnie chwytliwych hooków, ale i przemyślanych rozwiązań udowadniających, że w pędzącym szołbizie jest również miejsce na niekonwencjonalne utwory.
A tutaj? Fragmenty przemówienia Martina Luthera Kinga w "MLK Interlude", czy "2 Much", ckliwej i łzawej balladzie autorstwa Skrillexa (sic!), będącej wyznaniem miłości do żony, raczej bawią, niż zmuszają do refleksji. Będąc przy tych spokojniejszych rzeczach, nie sposób nie wspomnieć o uderzającym bezbarwnością, akustycznym "Off My Face", którego prostota gitary przypomina beztroskie czasy szkolnych ognisk. Chyba nie o to chodziło, prawda?
Przeciętnie wypadają kawałki prezentujące najbardziej popowe oblicze. "Ghost" to stadionowa, poprockowa piosenka ze średnio pasującymi zmianami tempa i archaicznymi syntezatorami. Na "Peaches" jest jeszcze za wcześnie, do lata zostało jeszcze trochę czasu, ale ostatecznie miejsce numeru jest w sklepach odzieżowych w galeriach handlowych, a nie pod drzewem nad jeziorem. Albo takie "Unstable" - jasne, brzmi jak odrzut z "Purpose", ale jednocześnie głaszcze tak mocno, że ciężko przy nim nie zasnąć. Chwilowego ożywienia wnoszą za to plastikowe, co wcale nie oznacza, że tandetne, "Die For You" i "Somebody" i mrugające w stronę afrotrapu "Love You Different".
Uzewnętrznianie się wokalisty i jego przemyślenia nad kondycją świata są niezbyt przemawiające, więc może warto przez chwilę zwrócić uwagę na innych, którzy dają trochę dobroci w postaci samej muzyki, a nie refleksji godnych "Pielgrzyma". Chance the Rapper trochę na własne życzenie wypadł z rap gry, ale wciąż gdy chce, to potrafi. Tutaj w "Holy" bawi się słowami i pozwala Bieberowi na chwilę wejść do składu Donnie Trumpet & The Social Experiment. Ale żeby nie było to "Justice" ma też momenty "solowe". Świetnie wypada "Deserve You" - wypolerowana na błysk produkcja, perfekcyjny pop korzystający z ejtisowych dobrodziejstw i inspirujący się pionierami tamtych lat.
O "Justice" mówią wszyscy tylko dlatego, że nagrał je Justin Bieber. I cały czas będzie o nim głośno, dopóki kolejny, wielki gwiazdor nie wyda płyty. Do tego czasu w eterze i na playlistach znajdzie się miejsce na "Anyone" i resztę, liczby ciągle będą się zgadzały, ale ostatecznie chyba nie o to Bieberowi i plejadzie współpracowników chodziło. Pokraczne to wszystko, ale takie są prawa mainstreamu - nieważne jak, byleby gadali. Tym razem o samej płycie, bez skandali w tle. Tyle dobrego w tym wszystkim.
Justin Bieber "Justice", Universal
5/10