Reklama

Jeremy Renner "Love and Titanium": "Hawkeye: strzała Amora" [RECENZJA]

"Co nas nie zabije, to nas wzmocni" - bredził wiele lat temu poczciwy wariat Nietzsche. Marvelowski Hawkeye nagrał płytę z takim właśnie mottem. Czy trafi (suchar alert) w wasze serca i gusta?

"Co nas nie zabije, to nas wzmocni" - bredził wiele lat temu poczciwy wariat Nietzsche. Marvelowski Hawkeye nagrał płytę z takim właśnie mottem. Czy trafi (suchar alert) w wasze serca i gusta?
Jeremy Renner przeżył bardzo poważny wypadek. Album miał być dla niego rozliczeniem się z tragicznym zdarzeniem /Theo Wargo/Getty Images for Disney /Getty Images

Mieć w ciele kawałek metalu - niefajna sprawa. Jako beneficjent dwóch tytanowych śrub w stopie, wiem o tym najlepiej, choć to i tak nic przy tym, na jaki rekord poszedł Jeremy Renner. Przypominając pokrótce: aktor próbował powstrzymać pług śnieżny przed wjechaniem w swojego siostrzeńca, co przypłacił wielokrotnymi złamaniami i zmiażdżeniami. Trochę na własne, życzenie, bo to on sam w rzeczonym pługu nie zaciągnął hamulca ręcznego, ale komu nie zdarzyło się ściągnąć na siebie biedy przez zwyczajną głupotę, niech pierwszy rzuci kamieniem. "Love and Titanium" to zapis emocjonalnej podróży jaką Renner odbył wracając po wypadku do zdrowia.

Reklama

Nie ma co się oszukiwać, rzadko kiedy płyty muzycze nagrywane przez aktorów są czymkolwiek więcej niż uleganiem swojemu przerośniętemu ego, czy zwyczajnie nic nie znaczącym artystycznie skokiem w bok z nudów. Czy to Johnny Depp, Hugh Laurie, Russel Crowe czy Jared Leto, muzyczne eskapady aktorów są zazwyczaj bardzo słabe, a w najlepszym przypadku bardzo przeciętne. Szlachetnym wyjątkiem jest tu może świetny folk-rockowy album duetu Dead Man's Bones z 2009 roku. Duetu, którego połówką jest... Ryan Gosling. "Love and Titanium" w tej kwestii niewiele zmienia. Nie dlatego, by była to płyta zła. Nie. Jej problemem jest to, że zawarte na niej country jest nudne, kompletnie niczym się nie wybijające, momentami koszmarnie przeprodukowane, bardzo zanurzone w serowych brzmieniach końcówki lat osiemdziesiątych.

Omal nie zginął pod kołami pługu. Muzyczna spowiedź Jeremy'ego Rennera, czyli "Love and Titanium" [RECENZJA]

Jasne, do takiego brzmienia można mieć jakiś sentyment. Ale ciężej mieć go do niekoniecznie świetnie napisanych utworów i do branych jakby z rozdzielnikach tekstów, które są niby o czymś, ale tak naprawdę po zdrapaniu pazłotka, niewiele z nich zostaje. Wokalnie Renner radzi sobie nieźle. Jego głos wypada dużo bardziej młodzieżowo, niż wskazywałby PESEL, choć próżno tu szukać jakiegoś objawienia. Brzmiąc, jak - nie przymierzając - zbiedniały Everlast czy Staind, mógł sobie nasz ulubieniec usiąść z gitarką i nagrać kilka folkowo-country'owych miniaturek. Byłoby w miarę fajnie. Ale węch niestety zawiódł go na manowce dużych aranżacji, a co za tym idzie - banału. Słychać to choćby w zamykającym album "Survive", przy którym człowiek człowiek czuje się jakby sobie włączył jakieś Muse, czyli bodaj najbardziej przereklamowany, absolutnie szrotowy zespół w historii muzyki rockowej. Pług go nie zabił, zabiło go własne ego. Ale zdrowia, panie Renner, życzymy z całego serca.

Jeremy Renner "Love and Titanium", Record Street Music

5/10

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy