Jedna z wielu dobrych kapel
Piotr Kowalczyk
The Strokes "Comedown Machine", Sony Music Polska
Kariera The Strokes miała dość barwną trajektorię. Przez długi czas byli czymś więcej niż tylko tym, co oferowali jako zespół rockowy. Ich status zależny był nie tylko od jakości muzyki, ale też od całej masy kontekstów - historii, popkulturowych trendów i dynamiki medialnego hype'u.
Wiosną i latem 2001 roku Strokes byli sensacją nowojorskich klubów i prasy muzycznej. Używano w stosunku do nich przestrzelonych porównań. Nazywano ich np. nowymi Velvet Underground, w kółko zestawiano z The Cars, Television i The Fall. To zamieszanie zbiegło się w czasie z wydarzeniami ważnymi dla Nowego Jorku, Ameryki i całego świata. Po zamachach 11 września i końcu "końca historii" popkultura musiała zareagować. W efekcie przerażenia wizją III wojny światowej narodziła się potrzeba powrotu do znanych wartości - np. surowego, w duchu konserwatywnego gitarowego grania. The Strokes - ze swoją przerysowaną nowojorskością a la Lou Reed - wypełnili tę niszę idealnie.
Po wydaniu świetnego debiutu, "Is This It", albumu definiującego trwającą do dziś epokę rockowych revivali, powrotów i hołdów, akcje nowojorczyków zaczęły jednak spadać. Pikowały bardzo długo. Ich krach można porównać chyba tylko do trwającej jednocześnie na amerykańskiej giełdzie zapaści spółek internetowych. Zespół faktycznie okazał się cholernie przeszacowany. Te same media, które koronowały ich na zbawców rocka, wypominały teraz ich wszystkie prawdziwe i niezawinione grzechy - wpływowych rodziców, wtórność, przestylizowanie.
Po nadejściu legionu kapel, które miały identyczny pomysł na siebie, sama idea zespołu The Strokes przestała ekscytować. Każda kolejna płyta Morettiego, Casablancasa i spółki wzbudzała mniejsze zainteresowanie. Dno przyszło chyba na wysokości trzeciego albumu. Wydane w 2006 roku "First Impressions of Earth" jest płytą idealnie bezbarwną. The Strokes mieli być już na zawsze twarzami 2001 i 2002 roku. Trochę słabo jak na "zbawców muzyki gitarowej".
Niespodziewanie wrócili do gry w 2011 roku dzięki niezłej płycie "Angles" i to mimo ogromnych problemów wychowawczych z gitarzystą zespołu, Albertem Hammondem Jr. (narkotyki). Piąty album grupy, "Comedown Machine", to kolejny powód, żeby traktować The Strokes po prostu jako zespół muzyczny, a nie popkulturowe zjawisko, świadectwo ducha czasów czy, co gorsza, sztucznie wykreowany twór.
Płyta nie rozczarowuje, ale też wyraźnie pokazuje, że The Strokes zawsze byli tylko jedną z wielu porządnych kapel. Swoje najlepsze piosenki pokazali światu na debiucie. Po dziś dzień tamten zbiór piosenek imponuje energią, świetnymi melodiami, tekstami opowiadającymi o wielkomiejskiej alienacji i zawartością nieokreślonego pierwiastka "cool".
Mimo to The Strokes po raz kolejny próbują zmierzyć się z legendą "Is This It". Otwierający "Comedown Machine" utwór "Tap Out" z synth-popowym podkładem i melancholijnym, delikatnym śpiewem Casablancasa mogłoby być nagrane przez MGMT. "All the Time" to banalnie prosta gitarowa piosenka z wokalistą śpiewającym na swojej firmowej blazie. Wybrany na singla "One Way Trigger" nieco irytuje ejtisowym syntezatorem i brzmi trochę jak niezamierzony żart. Są jednak momenty bardziej przekonujące. "80's Comedown Machine" faktycznie ma coś z ducha Velvet Underground, o którego tak długo podejrzewano ten zespół. "50/50", jeden z najostrzejszych kawałków w katalogu The Strokes, nawiązuje chyba szczególnie do drugiej płyty grupy, "Room On Fire". "Chances" z kolei próbuje nawiązać dialog ze współczesnymi kapelami inspirującymi się latami 80. - MGMT czy Hot Chip (wokal Casablancasa w "Happy Ending" ma coś z przeboju "Boy From School"). Zaskakuje też na koniec "Call It Fate, Call It Karma" - delikatna, nagrana w "magnetofonowej" jakości ballada.
Widać, że The Strokes cały czas poszukują. Próbują przestać być grupą kojarzoną z debiutem. Problemem jest jednak to, że zespół nadal nie może przeskoczyć poziomu solidnych piosenek. Większość z nich wpada jednym uchem, wypada drugim. Może koniec medialnego szumu w pewnym momencie przełoży się na wzrost natchnienia i usłyszymy jeszcze bardzo dobrą płytę The Strokes, z tak podniecającymi numerami, jakie zdarzało im się nagrywać dekadę temu.
6/10