Co słychać u Jamiroquai? Nic specjalnie nowego, niemniej powtórek z tak dobrej rozrywki nigdy za wiele.
To nie tak, że Prince czy George Clinton przestali w latach 90. nagrywać, ale to dzięki innym zupełnie artystom funk pozostał bronią masowego rażenia. Dwa lata po słynnym "Blood Sugar Sex Magik" Red Hotów i rok po debiucie Rage Against The Machine pojawiło się w Wielkiej Brytanii kolejne grono białasów, które pod bladą skórą ukrywało prawdziwie hebanową duszę. Nazywali się Jamiroquai i hałasowali zdecydowanie mniej od wymienionych przed chwilą kolegów po fachu. Przewodził im niepodzielnie kosmiczny kowboj Jay Kay.
Od tego czasu minęło siedemnaście lat. Kay jest prawdopodobnie najmłodszym czterdziestolatkiem na świecie. Śpiewa z lekkością i wyczuciem, którego bardzo wielu afroamerykańskich wokalistów może mu jedynie pozazdrościć. A w muzyce grupy słychać wszystko co się u niej wydarzyło, od początkowego, pulsującego kwaśnego jazzu, po nieinwazyjny, taneczny, podkręcony elektroniką pop. Krwiste, rockowe fragmenty czy też latynoskie akcenty też raczej fanów zespołu nie zdziwią. Ale nie ma co gadać o odcinaniu kuponów, raczej należałoby przytoczyć zasadę "skoro nic nie jest zepsute, nie ma sensu tego naprawiać".
Najbardziej porywające momenty "Rock Dust Light Star" zbudowano na niezniszczalnym funkowo-house'owym fundamencie. Czekają na słuchacza na początku. Tuż po aranżacyjnym przepychu słodko-ostrego utworu tytułowego odpalony zostaje singlowy "White Knuckle Ride". Uderzenie klawiszy mogły równie dobrze zwiastować trance'ową sieczkę jakiej pełno, ale Jay i spółka serwują klubowy hit, który z pewnością znajdzie się na następnej składance z największymi hitami bandu. I zaczyna się zabawa. "Smoke and Mirrors" cieszy niezwykle przyjemnym natarciem instrumentów dętych. "All Good in the Hood" przynosi prawdziwy monster groove wysmażony przez uwijającego się jak w ukropie basistę. "Hurtin" z kolei dokopuje się pokładów energii rock'n'rolla z lat 70., kiedy muzycy wpisywali w koncertowe ridery skrzynkę whisky, a nie Prozac i seledynową salę medytacyjną.
Lekkim niepokojem napawać może "Blue Skies". Kuriozalnie rozbudowana aranżacja smyczkowa, chóry i łkająca gitara, w swej nienajlepiej wypośrodkowanej ckliwości nasuwają na myśl dawne Electric Light Orchestra. "Nie chcę słuchać zbyt dużo" śpiewa Kay. I ja też nie. Po pierwszych sekundach "Lifeline" wydaje się, że impas się utrzyma, ale to jednak wyjście z kryzysu i numer z nerwem, odwołujący się do klasyki muzyki rozrywkowej.
Choć druga połowa płyty nie ma tej mocy, skłaniając się ku rozmyciu, klimatom onirycznym, proponując dźwięki dzwonków czy delikatne reggae, wciąż fajnie się tego słucha. Na Jamiroquai zawsze można było polegać. Dobrze wiedzieć, że nadal można.
7/10