Skrzyżowanie pokręconych dźwięków King Crimson z niepokojącą drapieżnością Tool, czyli Polak potrafi. Warto było czekać prawie pięć lat na ich drugi album.
Nie ma zmiłuj, na nowej płycie warszawskiej ekipy Indukti nie znajdziecie kojących dźwięków z czołówki list przebojów. W następcę "S.U.S.A.R." trzeba się wsłuchać, przebrnąć przez wiele warstw (czasem skrzywić, jak na growling gościnnie występującego Nilsa Frykdahla), aby zrozumieć, że to materiał gruntownie przemyślany, że wszystkie klocki zostały poukładane na swoich miejscach.
"Siła, bunt, indiańskie podania, zatopione dzwony, miłość, chaos, konanie i moc oszalała" - tak osiem utworów z "Idmen" zapowiadali członkowie Indukti. Choć najczęściej notki prasowe mało mają wspólnego z zawartością płyty, tej nie sposób odmówić trafności. Najmniej z tego zestawu pasuje do "Idmen" chaos - jeśli już, jest to chaos kontrolowany.
Indukti to grupa instrumentalna, co jednak nie znaczy, że na płytach nikt nie śpiewa. Do nagrania "Suchara" - tak fani nazywają debiut grupy - zaprosili Mariusza Dudę z progrockowego Riverside (w ramach rewanżu perkusista Wawrzyniec "Vaaver" Dramowicz zagrał w Lunatic Soul, solowym projekcie Dudy). Na "Idmen" też pojawili się wokaliści, tym razem aż trzech: wspomniany Frykdahl (amerykański Sleepytime Gorilla Museum), Michael Luginbuehl (szwajcarska Prisma) i Maciek Taff (Rootwater, Black River). Z powyższego grona najlepiej wypadł ten ostatni, prezentując szeroką gamę swoich wokalnych możliwości w "... and who's the God now?!". Od szeptów, przez orientalne wokalizy, głęboki i melodyjny śpiew, aż po opętańczy krzyk. Ten numer spokojnie mógłby się znaleźć na ostatniej płycie Rootwater. Swoją drogą, świetnym wprowadzeniem do utworu z Taffem jest pulsujący podskórnym napięciem "Sunken Bell", z jazzującą partią trąbki kolejnego gościa, Roberta Majewskiego.
Kiedy słucham growlującego Frykdahla (barwą nieco przypomina Taffa) w "Tusan Homichi Tuvota", nie chciałbym znaleźć się w skórze wymienionych w tekście kurczaków i królików. Wokalista Sleepytime Gorilla Museum oparł swoją opowieść na ustnej legendzie jednego z indiańskich szczepów. Plemienne bębny, metalowe gitary i niepokojące brzmienia skrzypiec raczej nie zachęcają do sięgnięcia po fajkę pokoju.
Ponadgodzinne zmagania z rozwibrowaną, pobudzającą muzyczną materią podsumowuje finałowy, najdłuższy na płycie "Ninth Wave", oparty na doskonałym dialogu trąbki ze skrzypcami. "Idmen" w klasycznej grece oznacza "wiemy", "widzieliśmy". Po kilkukrotnym przesłuchaniu z czystym sumieniem mogę stwierdzić: Widziałem, wiem - to trudna, ale świetna płyta. Nie codziennie, ale będę do niej wracał.
8/10