Iggy Azalea "The New Classic": Prędzej oglądać niż słuchać (recenzja)
Jeżeli istnieje bóstwo opiekujące się hip hopem, powinno chronić nas przed irracjonalnie ambitnymi modelkami odgrywającymi rolę raperek. Na szczęście nie wszystko można kupić.
Co powinniście o niej wiedzieć? 23 lata, 178 cm, 66 kg, biust 32 A, czarne oczy. Przepraszam za obcesowość, niemniej niełatwo poważnie podchodzić do Iggy jako raperki. To taka medialna dziewczyna, która może pchnąć Pereza Hiltona do zastanowienia się, jak można utrzymać tak szczupły tyłek, jedząc hamburgery, za to wersy z jej zwrotek niespecjalnie różnią się od tego, co zwykła wypisywać na Twitterze.
Próbowała nawijać z południowym akcentem, zapominając przy tym, że nie jest z południa USA, ale z południa świata, niewielkiej miejscowości z Australii. Z drugiej strony, kiedy w słynnym radiu Hot 97 prowadzący zapytał o jej pozerstwo, siedzący obok niej multiplatynowy MC T.I. natychmiast dodał , że jest "certyfikowana" - wcześniej zresztą wcielił ją do swojego "gangu". Nie pytajcie o egzamin wstępny, gdyż Magazyn XXL, w ramach swojej akcji wyławiający talenty spośród setek żółtodziobów, w 2012 roku umieścił Azaleę w gronie 10 najbardziej obiecujących artystów wśród ksywek takich jak Macklemore, Kid Ink, Danny Brown czy Machine Gun Kelly. I to całkiem serio.
Towarzystwo towarzystwem, sama zainteresowana potrafi mówić o swoim rapie jak o sztuce. Jej mixtape nie bez kozery dostał tytuł "Ignorant Art", autorka chciała ponoć nakłonić ludzi do "redefiniowana starych ideałów". Studyjny debiut nazwała bezczelnie "The New Classic", pragnąc by podobnie jak w wypadku Jaya Z, Nasa czy Dr. Dre działał jak wehikuł czasu, prowadził słuchaczy do wspomnień związanych z pierwszym odsłuchem. Rzeczywiście, wspomniany odsłuch jest w tym wypadku ważny. Głównie z racji tego, że przy tej podaży muzyki następny może nigdy nie nastąpić.
Nasz "nowy klasyk" ma bowiem wątpliwy czar sezonowej składanki. Znajdziemy tu sporo trapu, ciężkiego od niskich tonów, mocno dzielonego rytmicznie, elektronicznego hip hopu, który - choć funkcjonujący w branży od dawna - okazał się dla reszty muzycznego świata bombą z opóźnionym zapłonem. Ascetyczne bity z brzmieniami bębnów ze starej szkoły uzupełniają słodkie klawisze doskonale znane fanom tego najmniej wymagającego house'u, bąblujący bas. Już w otwierającym kawałku pojawia się modny, oniryczny refren. "Lady Patra" strzyka hi-hatami, ma werbel przypominający klaśnięcie w blachę i odrobinę jamajszczyzny w kiczowatym stylu Mad Decent. "Black Widow" z Ritą Orą brnie do kulminacji, ale gdy człowiek oczekuje wiksy z piekła rodem, wjeżdża trap - taki "drop" to też popularny zabieg i szybko się przejada.
Pośród krążka niemalże w całości wydającego się wypadkową tego, co dzieje się na listach przebojów, wyróżnia się "Goddess" będący zlepkiem totalnym, do tego barwnym. Sampel z Bonnie M, bębny w opcji post-Timbaland, "dubstepowe" wiertełka, gitara elektryczna, a wszystko to w konwencji ciężkiego syntetyku, nie odpustu. Dziwne, ale to działa! Udało się również singlowe "Fancy", choć na tym soczystym kawałku electro Iggy stępiła sobie rapowe zęby, w tym kawałku wydaje się być więcej kombinowania z flow niż na całym albumie.
Poza tym Azalea przedstawia sobą bardzo mało. Nawijanie bez cech wyróżniających, przyspieszane w dodatku na siłę, na zasadzie "zobaczcie, biała laska z Antypodów a umie takie rzeczy". Suma patentów czerpanych od wielu koleżanek po fachu: od Salt i Pepy, przez Missy Elliott do aż nazbyt wyraźnie podglądanej Nicki Minaj. Prosto rymowane teksty, gdzie jest nawet próba powiedzenia czegoś, jednak na tyle mało ciekawa, że nie ma co zacytować i w głowie zostają tylko marki: Givenchy, Rolex, Tom Ford. Proszę nie zrażać się do Iggy, ja tam nadal czekam aż coś pokaże. Choć szczerze mówiąc, wolałbym, żeby zrobiła to w kolorowym magazynie dla panów, a nie kolejnej płycie.
Iggy Azalea "The New Classic", wyd. Universal
4/10