Hollywood Vampires "Rise": Nieświeża krew [RECENZJA]
Wampiry wychodzą nocą z grobu, ale ten sam blask chwały, który towarzyszyłby im w latach 70., prawdopodobnie nigdy nie będzie dla nich już osiągalny.
Nie wiem czy prawie 60-letniego Johnny'ego Deppa można oskarżyć o wampiryzm, ale to, że Alice Cooper i Joe Perry dalej żyją po wszystkich ekscesach z używkami, a na dodatek aktywnie działają na scenie jak najbardziej sugeruje, że wampiry mają się doskonale. Bo czy macie inne wytłumaczenie na ich wytrzymałość i długowieczność?
Ba, na debiutanckim albumie, nazwanym po prostu tak samo jak zespół, ordynarnie żywili się krwią innych artystów, serwując zaledwie trzy własne kompozycje. Nie była to pozycja, o której pamiętalibyśmy przez wieczność, choć przecież gościnne udziały Paula McCartneya, Slasha, Briana Johnsona mogły wówczas robić niesamowite wrażenie wśród fanów klasycznego gitarowego grania. A co dopiero mówić o użyczającym swojego głosu naczelnym wampirze świata aktorskiego, ś.p. Christopherze Lee?
Grupa wampirów obudziła się do życia po czterech latach milczenia i tym razem postanowili zaserwować więcej własnoręcznie napisanych utworów aniżeli coverów, co wyszło... różnie. Promujący album "Heroes" Davida Bowiego nie wyróżnia się wyłącznie dlatego, że to absolutnie wspaniała piosenka - zaśpiewana tu brawurowo przez Deppa kompozycja w porównaniu do większości utworów na albumie brzmi po prostu awangardowo i z założenia ucieka od klepania standardowych schematów. A jeżeli należałoby gdzieś upatrywać wad "Rise", to właśnie tutaj: to niejednokrotnie przyjemny album, ale mało zaskakujący. No, z kilkoma wyjątkami.
To, co niewątpliwie cieszy to fakt, że Hollywood Vampires zwracają uwagę na jeden mały szczegół, o którym wiele grup "reaktywujących" hard rockowe brzmienie z lat 70. nie pamięta: klawisze. Tak jakby wszystkie zespoły wówczas składały się z perkusji, gitar elektrycznych i gitary basowej, co oczywiście jest nieprawdą. To prące do przodu, jazzujące klawisze budują tu klimat w refrenie do "I Want My Now" czy niepostrzeżenie trzymają w ryzach pozorny chaos pod koniec "Git from Round Me".
Oczywiście hard rock to nie wszystko. Trio zahacza o klimaty country rocka w "Welcome to Bushwackers" i... jeżeli macie fetysz na słuchanie oddzielonych kratami pijanych rednecków, w których rzuca się butelkami, to może wam się to spodobać. Oczywiście momentalnie da się odczytać to przymrużenie oka, ale dlaczego trzeba przy okazji aż naginać kwestie dobrego smaku słuchaczy? Abstrahując już od tego, że Alice Cooper męczy się niesamowicie z tym utworem, to coś tu ewidentnie nie zagrało z miksem: utwór brzmi bardzo niechlujnie, do środka, jest nieco przytłumiony. Jeżeli to był zamierzony efekt, to nie wypadł zbyt dobrze. Trudno obronić także "We Gotta Rise", którego przeróbki chętnie usłyszałoby się wśród publiczności na stadionach piłkarskich, ale na albumie muzycznym wypadają groteskowo.
Znacznie lepiej wypada "People Who Died" - cover punk rockowego Jim Carroll Band - w którym z kolei krytykowana przeze mnie wcześniej niechlujność idealnie spina się z punkową energią wychodzącą z utworu. A rock'n'rollowa solówka to absolutna wisienka na torcie. Skoro już mowa o lepszych momentach płyty: do takich należy zdecydowanie zaliczyć "The Boogieman Suprise", który może aranżacją refrenu tonie nieco w banalne, ale te pływające riffy w połączeniu ze smyczkami to miód dla uszu. Dobrze sprawdzają się momenty, w których muzycy postanawiają pobawić się w formą: przecież "Mr. Spider" brzmi jak nieznane wcześniej dziecko Led Zeppelin i King Crimson.
Coś jeszcze? Przyjemnie brzmią minutowe przerywniki między utworami i aż szkoda, że muzycy nie pociągnęli ich bardziej. Jeżeli o nich chodzi: Depp radzi sobie przy mikrofonie wyjątkowo dobrze, czego już nie da się z czystym sumieniem powiedzieć o Perrym (chociaż śpiewane przez niego "You Can't Put Your Arms Around a Memory" broni się zaskakująco dobrze). Za to Alice Cooper to Alice Cooper - charczy, chrypie, warczy. Czasami pasuje to bardziej (szczególnie w "I Want My Now"), czasami niestety mniej, ale nawet będąc parodią samego siebie ten człowiek to chodząca charyzma.
Tylko charyzma to nie wszystko, podobnie jak łatka supergrupy. "Rise" jest całościowo naprawdę w porządku, o ile zaakceptujemy, że obok momentów, które lśnią, istnieją utwory, które lepiej skryć w mroku wieczności.
Hollywood Vampires "Rise", Mystic Production
6/10