Gojira "Fortitude": Ku pokrzepieniu serc [RECENZJA]
Paweł Waliński
Pięć lat temu bracia Duplantier otarli się o Grammy. Jakiego stosunku nie mielibyśmy do tego typu nagród, ciężko zaprzeczyć, że takie nominacje tworzą jeśli nie artystyczną, to medialną presję. Czy Gojira poradzili sobie z nią z należnym tytułowym hartem ducha?
Na papierze to wszystko brzmi kompletnie bez sensu. Kapela z kraju, z którego eksport jest raczej jadalny niż słuchalny. W dodatku z durnym japońskim potworem w nazwie. I jeszcze momentami ciężkim do zniesienia harcerzykowato-ekologicznym zacięciem. Tymczasem z czasem Francuzom udało się nie dosyć, że wyjść z cienia starszych i bardziej kanonicznych kapel spod znaku technicznego prog, czy post-metalu, ale i pokazać, że po ćwierćwieczu istnienia można nadal mieć cokolwiek ciekawego do powiedzenia.
"Fortitude" różni się od swojej poprzedniczki ("Magma", 2016) głównie nastrojem. Ciężko się dziwić, bo przy poprzedniej sesji nagraniowej bracia-liderzy zmagali się z żalem po stracie matki. Nowa płyta nagrywana już bez takiego emocjonalnego ciężaru wydaje się bardziej hop do przodu i wywołuje cokolwiek mniej klaustrofobiczne wrażenia.
Panowie atakują od pierwszej minuty dając nam popis stadionowego songwritingu w "Born for One Thing", co chwile później podbijają wk***** - wróć - zagniewaniem na wszeteczne zabiegi, jakim poddawana jest Amazonia. Te dwa kawałki na dobrą sprawę ustawiają nam pole gry.
Co nie znaczy, że później odbywa się feeria autoplagiatów. Bo oto w znakomitym "Hold on" dostajemy i wokale a capella, i piękne perkusyjne polirytmie, i wreszcie solóweczkę jak z najlepszych momentów Mastodona z okolic "Crack the Skye". Skojarzenie z Mastodonem utrzymuje się w "New Found", szczególnie kiedy docieramy do linii wokalnych w refrenie.
Choć nie pomylcie się - Mastodon to zespół, który obecnie gra - powiedzmy... wysmakowany pop. Gojira tej granicy nie przekracza. To jednak nadal metal. Numer tytułowy jest z kolei wstępem do kolejnego - "The Chant" i to duo to chyba najbardziej rozpasany stylistycznie i tematycznie moment albumu. Na uwagę z pewnością zasługuje również kończący płytę i jeńców niebiorący "Grind". To wszystko oczywiście na bardzo wyśrubowanym wykonawczo poziomie. Ale to już przecież wiecie, prawda?
Jeśli by szukać łyżki dziegciu, to może w tej beczce miodu, że rzeczona harcerzykowatość, dobro, pokora i troska o wszystkich i o wszystko, które prezentują panowie z Gojiry momentami wydają się równie szczere i ludzkie, co rekurencyjne wizyty nieznajomych, którzy dyskusję zaczynają od "Czy wpuścił już pan Jezusa do swojego serca" i rozdają szmatławiec z uśmiechniętymi pandami.
Gdzie człowiek chciałby trochę zasiusianej piwnicy, grobowego smrodku, czy porządnego dowcipu o mordowaniu i zjadaniu bliźnich dostaje jakąś "Ośmiornicę, nauczycielkę życia". Ale oczywiście się czepiam, nie zaznałem miłości człowieczej, to oni mają rację, a nie ja. Trudno wszak się innego przekazu po Francuzach spodziewać.
Jeśli kogoś Gojira zaczęła przynudzać przy okazji "Dzikiego dziecka" z 2012, może potraktować "Fortitude" jako okazję, by dać Francuzom jeszcze jedną szansę. Bo od tego czasu nauczyli się wiele. Pisać lepsze numery. Niuansować swoje granko. I przeczytali definicję terminu "kontrapunkt". Nagrać tak przyzwoity album mając taki staż? No nie wszystkim się udaje, przyznacie?
Gojira "Fortitude", Warner
7/10