Ghost "Impera": Finta w fincie w fincie [RECENZJA]
Paweł Waliński
Hej, ludziska! Największy rockowy teatr świata daje dziś nowe przedstawienie! Czy Ghost może być jeszcze większy, bogatszy? I gdzie są tego rośnięcia granice? I czy takie w ogóle są?
Podejmijmy na potrzebę tej recenzji roboczą, a pewnie bliską prawdy, hipotezę, że Ghost na zmianę wydaje albumy to poważniejsze (debiut, "Meliora"), to bardziej imprezowo-heheszkowe (pozostałe). Jeśli by taką przyjąć, "Impera" wpadnie nam do tej drugiej kategorii. Wraz z awansem kardynała Kopii na czwartego Emeritusa i "przeskokiem z czasów wszechobecnej dżumy kilkaset lat w przyszłość" stajemy w obliczu albumu mającego traktować o powstawaniu, a przede wszystkim upadku imperiów.
I startujemy z grubej rury, bo po intro dostajemy "Kaisarion", numer inspirowany nie ostatnim faraonem Egiptu a zarazem synem Gajusza Juliusza zwanego "cezarem", Ptolemeuszem XV Cezarionem, co by przecież również doskonale pasowało, ale traktujący o kościele Cezareum w starożytnej Cezarei w Aleksandrii (obecnie Cezarea Nadmorska), na którego stopniach w 415 r. rozwścieczona chrześcijańska hołota wywlekła z powozu, zamęczyła, a następnie rozerwała na strzępy Hypatię, mędrczynię, matematyczkę, filozofkę i pedagożkę której jedyną przewiną było przedkładanie rozumu ponad zabobon.
Jak komentował ten utwór sam Forge, znajduje on odniesienie i we współczesności, gdzie nie brakuje grup zawsze gotowych atakować i wieszać tych "oświeconych", przykładem czego mógł być atak szurów na Kapitol. Kontekst numeru jest tym bardziej gorzki, że nieopodal miejsca męczeństwa Hypatii stoi dziś pomnik ultranacjonalistycznego polityka egipskiego, Saada Zaghloula. Muzycznie tymczasem? Muzycznie mamy megaprzebojową torpedę niesioną gitarowym dialogiem i tempem a'la Helloween, Gamma Ray, a może nawet Maiden. Czyli jak to u Ghostów - jest wesoło, nawet bardzo, dopóki nie wsłuchamy się w tekst.
"Spillways" to po polsku "przelewy upustowe". Takie jakie mamy w tamach, pozwalające spuszczać odrobinę wody, by cała tama się nie przelała. Forge pyta tu: "a co by było, gdyby była to tama za którą zbiera się mieszkająca w człowieku ciemność?". Tymczasem numer zaczyna się pięknym fortepianowym staccato przypominającym piano staby w "Sinful Love" Blue Öyster Cult, czy może bardziej te z "Runaway" z debiutu Bon Jovi ze względu na mocne wejście sekcji. To duża piosenka z chóralnymi partiami może najmocniej przypominająca highlighty "Prequelle" z "Danse Macabre" na czele. I tu chyba po raz pierwszy podczas lektury albumu najść nas może wrażenie, że Forge i towarzyszący mu kompozytorzy (tak, status megagwiazdy pozwala mieć nadwornych pomocników do wspólnego komponowania) starają się do każdego z numerów nawkładać tyle patentów, że spokojnie możnaby nimi obdzielić po kilka utworów.
Że to songwriterskie bogactwo ma i plusy, i minusy, przekonamy się już za chwilę. W znanym już, singlu z tytułem zaczerpniętym z Crowleya, a więc "Call Me Little Sunshine", gdzie zostajemy zaproszeni do spisania cyrografu z samym diabłem. To bodaj jedyny tak jednoznacznie satanistyczny tekst na "Imperii". Czy to sukces komercyjny wyklucza parady takie jak w "Body & Blood" z "dwójki", gdzie zebrani w najlepsze pochłaniają truchło martwego Jezusa? Czy po prostu formuła zespołu dojrzała i na takie heheszki miejsca już nie ma? Nie przesądzam.
To znów znakomity numer, idealnie wpadający w ucho. Z tym, że słychać w nim jakby celowo utrudniające gładkie zapamiętanie i podśpiewywanie zmiany akordowe, mostki, przejścia i tak dalej, i tak dalej. Coś jakby na powierzchnię chciał wyrwać się Tobias Goore, czyli Forge jeszcze z czasów death metalowego Repugnant. Spragniony, żeby wszystkich tych zmian i udziwnień było więcej i więcej. Ta sama klęska urodzaju dotyczy również kolejnego singla. Wziętego ze ścieżki ostatniej iteracji "Halloween" świetnego "Hunter's Moon".
"Watcher in the Sky" traktuje wedle samego Forgego o tym, jak wykorzystujemy naukę i technologię, by zamiast popularyzować fakty, rozprzestrzeniać fake newsy. Czyli - w skrócie - mówi o płaskoziemcach, Qanon, antyszczepach et consortes. Ten numer wraz z kolejnym na płycie, trzecim singlem, to jest "Twenties" mówiącym o narodzinach faszyzmu i nazizmu, to te momenty albumu, które mają zaspokoić apetyty słuchaczy od hooków w refrenach wolących słyszeć frontmana jako błyskotliwego riffopisarza. Następnie "Dominion", instrumentalny numer - pejzaż, na którym, po wyjściu z miasta widzimy wielkie przestrzenie imperium. Wedle słów Forgego, inspirowany "Diuną" Franka Herberta. Przechadzka Leto II wraz z orszakiem i petentami w "Bogu imperatorze Diuny" anyone?
A potem wielkie bum! "The Darkness at the Heart of My Love", czyli par excellance power ballada, którą w recenzjach często widzą jako puszczenie oka do Reo Speedwagon. Ja tymczasem twierdzę, że gdyby Peter Jackson jeszcze bardziej rozwlekł swojego nieudanego "Hobbita", "The Darkness" z łatwością trafiłoby na ścieżkę, brzmi bowiem toczka w toczkę jak zaginiony wielki przebój Eda Sheerana z początków kariery. To ta sama rytmika, ta sama melodyka, co u sympatycznego rudzielca. Hej, tam jest gitara akustyczna rytmizowana pstrykaniem palcami! Noż to czysty Sheeran! To może najmocniejszy numer na płycie, choć nie każdy zniesie Ghosta grającego r'n'b nawet jeśli owo skryte jest łkającymi gitarami elektrycznymi. Tekstowo idzie o to, co znamy z naszego życia politycznego, a więc Maryjkę w klapie i diabła za skórą. A wszystko to, oczywiście, dla... pieniędzy.
Ten sam temat - hipokryzji i ludzi pod pustymi komunałami na ustach kryjącymi prawdziwe zło - Forge podejmuje w inspirowanym Mike'iem Pencem "Griftwood". Muzycznie to już Sunset Strip na pełnej. Van Halen gra tu w kreca z Mötley Crue, a Bon Jovi mówi, że "zaraz będą u pani". Znów megaprzebojowy refren plus mostek jakby żywcem wyjęty z Genesis epoki Collinsa. Choć może w tej wyliczance pomijam niesłusznie Def Leppard, o których Forge mówił, że byli główną songwriterską inspiracją "Impery"? Tak, czy inaczej, "Griftwood" to gwarantowany koncertowy must-have.
Na koniec "ten numer progresywny". Choć może po prostu "najdłuższy", bo progresywności "Imperze" nie brakuje, nawet jeśli mamy na tapet trafia zwykły format radiowy. Tutaj mamy do czynienia z morderstwami w Whitechapel, czyli starym, dobrze wszystkim znanym Kubą Rozpruwaczem. Ale chwila, czy rzeczywiście tak dobrze znanym skoro nigdy nie został ujęty? "Respite On The Spitalfields" mówi o tym właśnie momencie. Zabójstwa ustały, ale sprawca nadal jest na wolności. Czy czai się gdzieś za rogiem? Czy dzielnica znów spłynie krwią szlachtowanych z medyczną wprawą prostytutek? My, z perspektywy lat, oczywiście wiemy, że nie spłynęła ponownie. Ba! Mamy nawet powód do narodowej dumy, bowiem wedle jednej z lepiej dowiedzionych teorii, słynnym zabójcą był nie kto inny, ale nasz rodak, pochodzący ze wsi Nagórna w pobliżu Koła, Seweryn Kłosowski, alias George Chapman. "Respite..." to też świetna, duża power ballada, czyniąca z trzech ostatnich numerów na płycie bodaj najmocniejszy jej moment.
Czy to jest idealna muzyka rockowa epoki postmodernizmu albo wręcz post-postmodernizmu? Czy Forge znalazł idealną metodę na uzyskiwanie nowej jakości z elementów, o których aż chce się powiedzieć, że są pre-made, że były gotowe już wcześniej, a on - demiurg - tylko zamienia je miejscami tworząc coś nowego? Ghost wydaje się istnieć na dwóch poziomach - jak palimpsest, czyli pergamin wielokrotnie zapisywany, badając który można docierać do kolejnych, wcześniejszych zapisanych warstw. Idąc tropem pojedynków szermierczych w "Diunie" - taka finta w fincie w fincie. Dla jednych ta muzyka będzie po prostu doskonałą muzyką rockową, natomiast muziarze-akademicy będą zatapiać się w namecheckingu, wyłapywaniu smaczków, dyskusjach do kogóż to w danym miejscu Forge bezczelnie puszcza spod papieskiej maski oko. Ten zespół z płyty na płyty rośnie. Brzmieniowo, kompozycyjnie, komercyjnie. Jednocześnie zachowując pełen RiGCZ. Wielki szacunek. I oby przesłanie "Impery" nigdy nie zemściło się na jej twórcy.
Ghost "Impera", Universal
9/10