Reklama

Gedz "Stamina": Koniec wyprzedzania [RECENZJA]

Nowa płyta Gedza to nadal sporo muzycznej kultury, ale przede wszystkim rap pozostawiający smak rozczarowania. Ten, kto był tu "ojcem chrzestnym tego syfu" staje w jednym szeregu z dzieciakami.

Nowa płyta Gedza to nadal sporo muzycznej kultury, ale przede wszystkim rap pozostawiający smak rozczarowania. Ten, kto był tu "ojcem chrzestnym tego syfu" staje w jednym szeregu z dzieciakami.
Okładka płyty "Stamina" Gedza /

Gedz debiutował albumowo ponad siedem lat temu i od początku przyzwyczajał słuchacza do tego, że wyprzedza resztę rapowej sceny. Ta na jego tle brzmiała jakby miała znacznie węższe spektrum inspiracji i tworzyła muzykę biedniejszą o jeden wymiar.

Dwie poprzednie płyty, "247365" i "Bohema", pokazały artystę nie tylko progresywnego, ale też zdolnego podciągnąć się w tym, co najbardziej odbiorcom wcześniej przeszkadzało - warstwie tekstowej. Albumy były też prawdziwymi, spójnymi albumami nie składankami, choć pracował przy nich cały sztab ludzi. Rezultat? Triumfalny marsz ku dobrym bądź bardzo dobrym recenzjom i podsumowaniom roku.

Reklama

Niestety taki stan rzeczy nie mógł utrzymać się wiecznie. "Stamina" jest słabsza od poprzedniczek - w najlepszym momentach stanowi krok w bok, częściej jednak do tyłu. Najbardziej brakuje choćby grama nieprzewidywalności, czegoś na miarę wcześniejszych flirtów z klubową elektroniką, wyspiarskiego łamania rytmu. Weźmy takie "SL 500" - przecież to jest sztampa, coś co mógłby dostać do ręki dowolny żółtodziób podpisujący kontrakt z dużą wytwórnią, razem z podkładem 2K i zwrotką Hodaka w zestawie. Generyczny, choć na światowym poziomie wykonany produkt do karmienia algorytmów portalów streamingowych.

Potem brakuje umiaru, co szczególnie słychać po "Chcx chcx" i "Zasięgu", gdzie chciałoby się zakrzyknąć "Ej, Kuba, ale przestań te wokale prześladować". Obróbka masakrowanych ścieżek wydaje się ważniejsza niż flow, nie mówiąc już o tekstach, które głos niesie. Gedz spełnia kryteria tak zwanego "pasterza gimbusów", szuka rymów do DM-u (wiadomość na Instagramie) i CBD, co chwila serwując banały na przykład o tym, że ludzie są piękni na zdjęciach, ale okropni w środku.

Raper jest poniekąd sam sobie winny, mógłby bowiem grać na prawach młodych traperów, gdzie tekst jest tylko serią dźwięków i właściwie nietaktem jest ich z tego rozliczać, bo jeszcze zostawimy ślad na kruchej psychice i narazimy się na zarzut ograniczania wolności ekspresji. Bohater tej recenzji wyraził jednak ambicje rapowe nie trapowe i czasem da znać, że naprawdę umie - niech to będzie plastyczna druga zwrotka "Urwisa", "Leci nowy Darek", gdzie sam zainteresowany "wymiotuje ziemią od oglądania działek", ale też rozeznaje się w skali twardości Mohsa, czy "Tryb samolotowy", w którym namawia "żeby zrobić sobie Halloween i dziś mieć wszystko z dyni".

Ale kiedy zaczyna się "życie pogięte jak plakat", padają deklaracje pokroju "Wpadłem tylko zatrząść grą, coś jak epilepsja" i opinie w rodzaju "Ona to sztuka tak jak Banksy" to cóż, ja słuchając rozglądam się, czy aby kogoś nie ma w pomieszczeniu i nie będę się musiał za Gedza wstydzić.

To nie tak, że "Stamina" jest słaba. To, że tym razem produkcja nie wyprzedza peletonu nie znaczy, że nie jest się w stanie bez wysiłku w nim utrzymać. Pomysły na linie wokalne i melodie słychać od pierwszego na krążku, miękkiego i ładnego "Kamikaze", zaś naprawdę eksplodują w "OCB", gdzie sam zainteresowany chrypi, mamrocze, tonie w pogłosach, wspina się na wyżyny ekspresji i nonszalancji, brakuje mu właściwie tylko growlingu i arii operowej.

W skrzypiącym "Krzyżu" czuć chęć, żeby ten mainstreamowy track odsłodzić, poddusić, ubrudzić. "Urwis" ma nie tylko rozpędzony flow z przeciąganiem końcówek, ma również wdzięk. A wspomniany "Tryb samolotowy"? To najlepsze na płycie, utrzymane w stylu bliskim Mięthy r'n'b - na pełnym luzie z basem brzmiącym jak żywy i właściwie obsadzonym gościem (podczas gdy zwrotka Taco to apogeum snobizmu i warsztatowej słabości, a u Palucha najlepiej wypadają dopowiedzi). Od premiery słucham go w kółko.

Jestem rozczarowany z racji na to, że Gedziula był jeszcze niedawno tym flagowym reprezentantem nowej szkoły, którego śmiało można eksportować do niesłuchającego rapu grona, bo zawstydzał absolutną większość rodzimego popu. Ba, ucho z alternatywnym przechyłem znosiło go dobrze, bo to nie było żadne "dobre jak na polski rap", to było dobre po prostu jako muzyka. Nie znasz towarzystwa, sięgasz po płytę tego typa, bo nada się do fury, na plażę, na grill, gdzie tam chcesz i będzie dobrze. Na "Staminie" Gedz brzmi jak jeden z wielu. No, trochę lepszy. Za dużo tu potencjału na takie płyty.

Gedz "Stamina", NNJL

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gedz | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy