Florence + the Machine "Dance Fever": Tańcząc we własnej głowie [RECENZJA]

Paweł Waliński

Florence Welch nagrała piąty album. Wszędzie piszą "najbardziej osobisty". Prawda. "Najdojrzalszy". Też prawda. Ale najważniejsze, że po prostu dobry.

Okładka albumu Florence + the Machine "Dance Fever"
Okładka albumu Florence + the Machine "Dance Fever"materiały prasowe

Straszliwie biedne jest, że praktycznie każda recenzja muzyki pod koniec ubiegłego i w tym roku musi zawierać słowo "pandemia" i że każdy autor takowej musi się roztkliwiać nad losem muzyków, żywcem jakby z klasycznego filmu "Mondo Cane" wyjętego albo wręcz z piosenki Zenka. Sam nie wiem, co dla tego losu gorsze.

Muzycy za to wszyscy zrazu postanowili uwzględniać Covid jako ważki temat swoich tekstowych deliberacji i podkreślać, że głęboko jak przy leczeniu kanałowym albo trzebieniu kapłona, wirus przeorał ich ostatnie nagranie.

Obudźcie/obudźmy się. Pandemia nie stała się udziałem tylko jednego wybranego muzyka albo ich grupy, ale - poza może największymi graczami, dla których milion w jedną albo drugą to i tak pryszcz - praktycznie wszystkich ludzi zajmujących się grankiem. Jak i również, a może jeszcze mocniej tych w branży, którzy na sceniczne sukcesy muzyków pracują z backstage'u. Więc naprawdę ciągłe rozpisywanie się w recenzjach i materiałach prasowych, jakie dziennikarzom wysyłają wytwórnie, to dowód najwyżej zwyczajnego mentalnego lenistwa piszących owe krótkie formy.

Przy okazji "Dance Fever" dowiadujemy się więc, że  - zieeeew - Welch najpierw miała już cały swój notatnik na pomysły zapisany prerafaelitami, tańcem świętego Wita, folkowymi horrorami w rodzaju tego z kozą oraz tego ze świętem lata, ale potem - zieeew - złe choróbsko zamknęło jej wielkie sale koncertowe i odesłało do domu, gdzie - zieeeew - musiała biedna siedzieć w domu jak każda inna osoba na tym łez padole i gdzie - zieeeeew - tak dramatycznie i od podstaw przemyślała na zupełnie nowo zupełnie nowe numery, że owe brzmiały jak Emmylou Harris czy Lucinda Williams, a potem, kiedy w końcu odzyskała dostęp do studia - zieeeeew - owe przeszły kolejną transformację - tym razem w "taneczne perełki z porywającą energią" czy inne wihajstry.

Sami widzicie, los dziennikarza ponury. Nie dość, że się musi takiego smętnego bełkotu naczytać, to jeszcze jak na polu minowym skakać, co by samemu w smętny bełkot nie popaść (tak, wiem, wielu z was właśnie narodził się w głowie arcysprytny komentarz do umieszczenia pod tym tekstem - śmiało). I jak lekturą press kitu sobie humor popsułem, tak odsłuchem albumu wręcz przeciwnie.

Orange Warsaw Festival 2018: Florence and the Machine

Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show
Florence and the MachineEwelina WójcikShow The Show

Bo jest to oczywiście album Florence z wszelkimi florence'owymi idiosynkrazjami, znanymi słuchaczom aż za dobrze, ale chyba po raz pierwszy album Florence, którego nie mam ochoty poszatkować na kawałki, trzy numery zrzucić na telefon, a do reszty nie wrócić już nigdy, jak nie wracam do przeciętnej kaszanki, filmów poniżej 6,5/10 i kościoła katolickiego.

Poza numerami, które porwą tego lata festiwalową publikę, a takich jest tu co najmniej kilka z epickim do granic tolerancji "King" na czele, Welch nawsadzała tu niemało krótkich przeszkadzajek, które zazwyczaj na albumach dręczą słuchacza swoim niewydarzeniem, swoją ponurą koniecznością istnienia pomiędzy numerami, które ten uwielbia, a tutaj służą prędzej jak masło kanapce - jako spójnik, nośnik smaku, nawilżacz - przenoszą od bangera do bangera i nierzadko oferują łyk powietrza, należny kontrapunkt. Bardziej to też jakby amerykańskie nagranie zespołu, bo "The Bomb" czy "Morning Elvis" to par excellence wyradzanie się z brytyjskiej tradycji muzycznej w kierunku szeroko pojętej americany.

Mylący może być też sam tytuł. Bo, o ile nie odniesiemy go do rzeczonej choreomanii (za którą winić ponoć należy sporysz) i przeoczymy linijki jak ta o "linie ratunkowej zaciśniętej wokół jej szyi, która ma (lina, nie szyja) zaciągnąć ją do nieba" w "Heaven Is Here", moglibyśmy pomyśleć, że oto sterczy przed nami nagranie dyskotekowe. Owszem, tańczyć przy tym się da, ale wskazany jest jakiś współczesny sporysz, który zapewni nam pełen wertepów przelot (żeby nie powiedzieć "trip") i po tym fajowym i tym bolesnym, co per saldo może wcale nie okazać się przeżyciem tak bukolicznym.

Florence Welch ma wielu fanów w PolsceMindy Small/FilmMagicGetty Images

Bardzo udane nagranie. Chciałbym powiedzieć "wsobne", ale czy tej babie w ogóle może wyjść coś wsobnego? Przecież ona urodziła się, żeby trząść stadionami.

Florence + the Machine "Dance Fever", Universal

7/10

PS Florence + the Machine będzie jedną z gwiazd tegorocznej edycji Orange Warsaw Festival (3-4 czerwca). Grupa zagra drugiego dnia imprezy na Torze Wyścigów Konnych w Warszawie.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas