Recenzja Fred Again… "Ten Days": Więcej emocji, Fred!

Ostatnimi latami Fred again… zdecydowanie jest na fali, zdobywając małe kluby i wielkie sceny festiwali. Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że na "Ten Days" zwyczajnie zbyt często odpuszcza, przez co nie jest w stanie sprostać wysokim oczekiwaniom, które zbudował u słuchaczy.

Fred Again
Fred AgainDavid M. BenettGetty Images

Fred again… to zdecydowanie jeden z najgłośniejszych pseudonimów ostatnich lat w świecie szeroko pojętej muzyki elektronicznej. Jego set ze Skrillexem i Four Tetem na Coachelli przeszedł już do historii jako wydarzenie wręcz legendarne, a oglądanie go przed ekranem monitora czy telewizora dostarcza niemałych emocji, co jest już nie lada osiągnięciem.

Oczywiście najwybitniejszym momentem w twórczości Freda jest seria "Actual Life" – trylogia, która wykorzystuje sample wokalne stworzone przez amatorsko nagrywających artystów, aby tworzyć z nich pełnoprawne numery. To rzecz jednocześnie klubowa, taneczna, ale też emocjonalna, z nieustannym ambientowym fundamentem. Dzięki temu tak łatwo odtwarzać Fredowi bardziej „akustyczne” wersje podczas występów live czy w końcu płynnie wrócić do współpracy ze swoim mentorem oraz legendą ambientu, Brianem Eno. Aż w końcu pojawiło się "Ten Days" – w pełni autorska „opowieść o 10 dniach”, jak to opisuje Fred. I wiecie co? Mimo tego, że jestem fanem dotychczasowej twórczości Brytyjczyka, tak mam jakiś ostry niedosyt.

Owszem, singiel "places to be" z Andersonem .Paakiem i CHIKĄ na wokalu to rzecz plasująca się wśród najlepszych momentów w karierze Freda. Numer taneczny, który na przestrzeni niemal 4 minut romansuje z tyloma gatunkami, że trudno to ogarnąć – house, tech-house, ambient, co tylko chcecie. Mam jednak wrażenie, że na większości płyty gospodarz stopował się dużo bardziej. Doświadczacie tu najczęściej jego bardziej wyczilowaną wersję, która częściej niż poprowadzi na parkiet, rozkołysze was podczas patrzenia na zachód Słońca.

I to nie tak, że nie doceniam tego, co zrobił chociażby Sampha w "fear less", jak klimatyczne jest "where will i be", w jak soulowym szaleństwie zamoczone jest "i saw you". Zwyczajnie nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stawiając na większy minimalizm w aranżacjach, Fred wsadził jednocześnie o wiele mniej emocji w swoje kompozycje. A te do tej pory były największą siłą jego twórczości.

Co gorsza, właśnie przez mniej ekspansywne aranżacja, jest w tym poczucie jakiejś "demówkowości" i dopracowania o wiele mniejszego niż w przypadku kultowej już serii "Actual Life" czy przy singlach pokroju "leavemealone" czy "Turn On The Lights Again". Kiedy już utwory takie jak "glow" (spójrzcie w ogóle jak plejada gwiazd zajmowała się tym jednym numerem) czy "peace u need" aż w końcu – wręcz bawiące się budowaniem napięcia – "just stand there" mają uderzyć słuchacza, sprawić, że zatraci się w tanecznym szale, tak jakoś nie potrafi to odpowiednio wybrzmieć, brakuje w tym głębi.

Krytykuję, ale nie myślcie, że to zła muzyka. Fred again… to dalej producent najwyższej klasy. Po prostu po tym wszystkim, co dostawaliśmy od niego w ostatnim czasie, „Ten Days” nieco rozczarowuje. A może to moje oczekiwania były zbyt wysokie?

Fred Again…, "Ten days", Warner Music Poland

6/10

Newseria LifestyleNewseria Lifestyle/informacja prasowa
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas