Drake "For All the Dogs": instrukcja recyklingu [RECENZJA]
Przypomnijcie sobie Migosów albo Kendricka Lamara. W pewnym momencie byli wszędzie, jednak w branży lodówka stała się za mała, żeby pomieścić wszystkie sceniczne ego. Niemniej jeden ziomeczek się w niej urządził i nie ma zamiaru gasić światła. Drake robi wiele, żeby podtrzymać oszałamiającą popularność i co najważniejsze, muzycznie też zbyt dużo zarzucić mu nie można.
Oczywiście to luźne przykłady z ekipą z Atlanty i raperem z Compton. Można byłoby znaleźć jeszcze innych, ale dobrze to obrazuje status Drake'a na scenie. Gigant ze swoim dopracowanym stylem, którego pojedyncze pomysły na muzykę, jak np. deep house'owe numery lub niby rewolucyjna formuła albumu-mixtape'u, która równie szybko się skończyła, jak i zaczęła, są tylko dodatkiem do balansowania między rapem a śpiewem. Prosta zasada, znasz jedną produkcję, znasz wszystkie, więc i najnowszy "For All the Dogs" nie wnosi nic odkrywczego do bogatej dyskografii Kanadyjczyka. Jest jednak kilka niuansów, którym warto dać szansę.
Nie ma tu imponujących singli (no, chyba że mamy wziąć pod uwagę liczby odsłuchów), ale to też pokazuje, że raperowi nie znudziła się już dość oklepana i eksploatowana przez lata formuła, która doskonale uwydatnia się na wysokości "BBL - Interlude". Właśnie za takie kawałki albo się go kocha, albo nienawidzi. Okrutne zawodzenie o uczuciach, które dość płynnie przechodzi w całkiem solidne rapowanie.
Drake'a-rapera skreślać nie można. "Fear of Heights" i "Daylight" to popis prawdziwych umiejętności MC, nie piosenkarza. I to rasowego, który potrafi trzymać się beatu i uderzyć mocną linijką. A to, że końcówka numeru zwalnia, tylko po to, żeby zirytować odbiorcę to już osobna para kaloszy. Będąc jednak przy indeksie piątym i krótkim popisie wysokich umiejętności gospodarza, nie można pominąć następującego po nim "First Person Shooter", w którym pierwszoplanową rolę odgrywa J. Cole, który swoim zwyczajem kradnie całe show. Zupełnie odwrotnie jest w "All the Parties", kiedy to gospodarz próbuje wcielić się w rolę Chief Keefa, innego gościa na płycie, po czym wchodzi w tryb bestii i wypada znacznie lepiej od przynudzającego pioniera z Chi City. O ile rap ciągle może razić konserwatystów, którzy tęsknią za klimatem rodem z Hradec Kralove, a zaznajomieni z nowszymi trendami znaleźli sobie nowych idoli, to i tak wszyscy go słuchają i jeszcze długo będą to robili.
Siłą nośną "For All the Dogs" jest brzmienie i maksymalnie przyswajalne melodie, które cechują się też dbałością o detale. Weźmy takie wolno rozkręcające się "IDGAF" - zanim wejdzie okrutny, trapowy podkład, prym wiedzie trąbka i sample Azimuth. "8 AM in Charlotte" to luźna, brzmieniowa kontynuacja z umiarkowanie spitchowanymi samplowanymi wokalami, a zarazem najbardziej wyluzowany moment "For All the Dogs". "7969" to już ambientowa jazda, w której hi-haty zostały okazjonalnie zaprogramowane, a "Gently" to szybki i generyczny afrotrapowy hit do jeszcze szybszego zapomnienia. Ciekawostką jest "Screw the World" nieodżałowanego DJ-a Screw - tu należy się plusik za digging.
Może coś z bardziej klasycznych dźwięków bliższych Drake'owi? Proszę bardzo - pochwalę świetne "Rich Baby Daddy" z plejadą producentów, którzy pozwolili rozwinąć skrzydła nie tylko ziomusiowi z Toronto, ale i Sexyy Red oraz SZA. Niech będzie jeszcze "Amen" - mocno westowy, ale nie w znaczeniu kalifornijskich (i nie tylko) klasyków tylko ostatnich wygrzewów Kanyego.
"For All the Dogs" nie pozwala się nudzić, mimo że to blisko półtorej godziny materiału. To Drake w pigułce ze wszystkimi swoimi zaletami, jak i wadami - sporo hitów, kilka wypełniaczy, kompletnie zbędne piosenki i częste zmiany beatów w trakcie trwania jednego numeru. Wielu by chciało jego potknięć, ale cóż - znowu muszą życzyć mu źle przy kolejnej okazji. Ponownie się obronił.
Drake "For All the Dogs", OVO
6/10