DJ Khaled "God Did": muzyka z przypadku [RECENZJA]
Można sobie pokrzyczeć, że tworzy się najlepszą muzykę, tak samo jak można być dobrym hip-hopowym wodzirejem, ale to ciągle za mało. Jeden z najbardziej obrotnych ludzi w środowisku znów dogadał się z kompanami, żeby zastąpić ludziom środki nasenne i po raz enty udowodnić, że same nazwiska nie grają.
Człowiek-zagadka. DJ Khaled, mimo że od lat jest obecny na rapowej scenie, błyszczy na czerwonych dywanach, zbija piątki z celebrytami, a liczba kontaktów w jego telefonie wydaje się nie mieć końca, to ciągle nie może stworzyć materiału, który zostanie z nami na lata. Nigdy nawet nie było blisko. Z nowym dziełem - "God Did" - jest podobnie. Ciężko nie odnieść wrażenia, że ta milionowa produkcja, tylko w swoim zamyśle sięgająca gwiazd, jest marketingowym majstersztykiem wylansowanym poprzez obecność Khaleda w mass mediach i okazałe gościnki. Nic nowego, prawda?
Całości słucha się jak mixtape'u, który spełnia swoją rolę na imprezach, na które podjeżdżają goście w najnowszych AMG i lansują się w nowej kolekcji znanego domu mody. Nikt jednak nie zwraca uwagi na to, co leci. Trzeba uczciwie przyznać, że ten gwiazdozbiór, w głównej mierze już doskonale znany z wcześniejszych płyt, ładnie wygląda na papierze. Ba, powiedziałbym nawet, że imponująco i z miejsca kwalifikuje "God Did" do jednego z najdroższych i największych przedsięwzięć w dziejach gatunku, ale w ostateczności okazuje się wywiązywaniem się z umów, które dostarczyły numery na przemian co najwyżej słuchalne i kompletne pomyłki.
Zacznijmy od tych pierwszych, bo kilka wymysłów DJ-a Khaleda i współpracowników spokojnie można obronić i w jego bogatej dyskografii postawić obok tych najlepszych numerów, a solidnych nagrań ziomeczek związany z Terror Squadem jednak kilka miał. Tytułowy numer już na samym początku atakuje kooperacją marzeń w osobach Ricka Rossa, Lil Wayne'a, Jaya-Z i Johna Legenda - dzięki której można poczuć się jak w 2010 roku. Chwytliwy numer, zwłaszcza zwotka Hovy, którego każdy występ obecnie jest wydarzeniem, podany na ślicznym, soulfulowym podkładzie ze skrytymi gitarami w tle.
Równie mocno wypada oparte na "Party All The Time" Eddiego Murphy'ego. "Party", w którym najlepsze wersy od czasów "Culture" kładą Quavo i Takeoff, już bez takiego natężenia adlibów jak wcześniej, ale nie oznacza to, że zapomnieli o swym nawyku. Zaskakująco nieźle radzi sobie 21 Savage, który na rozczulającym podkładzie "Way Past Luck" z pitchowanymi wokalami opowiada, jak to nienawidzi go policja i kochają biali fani.
Niestety, więcej jest kompozycji, które nie kwalifikują się nawet do kategorii wypełniaczy. Otwierający "No Secret", w którym z krótką, niewiele znaczącą wizytą wpada Drake, dający potem trochę więcej od siebie w "Staying Alive", to tylko wstęp do bezpłciowej całości. Komicznie brzmi "Big Time" Future'a, w którym obwieszcza, że jego partnerka (uwaga, używam grzecznego określenia!) jest biseksualna, po czym Khaled wykrzykuje, że robią najlepszą muzykę. Absurd nie do zapomnienia. "These Streets Know My Name", w którym z wizytą wpadają Skillibeng, Buju Banton, Capleton, Bounty Killer i Sizzla jest jednym z tych utworów, których zwyczajnie się nie da słuchać i powodują dziwne uczucie w żołądku. Fatalne wokale w refrenie i próba urzeczywistnienia koszmaru w postaci połączenia dancehallu i trapu nikomu nie wyszła na dobre.
No żodyn się nie spodziewał, żodyn. "God Did" spełnia swoje zadanie jako zbiór singli i numerów wykręcających cyferki na streamingach, ale jak to u Khaleda bywa, nie potrafi przy sobie zatrzymać na dłużej. Jest lepiej niż na przezroczystych "Khaled Khaled" i "Father of Asahd", ale jednak daleko mu do "Grateful" czy "Major Key", a trzeba pamiętać, że i one atakowały swoim przeciętniactwem. Godzina wyjęta z życiorysu w poszukiwaniu potencjału, którego nie można znaleźć od kilkunastu lat. Ale bez obaw, za rok czy dwa powtórka, więc może się uda, a w międzyczasie znowu można błyszczeć tu i tam.
DJ Khaled "God Did", Sony Music
3/10