Reklama

Dee Snider "Leave a Scar": Tego pajaca nie da się nie lubić [RECENZJA]

Mówi się, że nie nauczysz starego psa nowych sztuczek. Dee Snider nie dosyć, że jest starym psem, to nowych sztuczek uczyć się absolutnie nie zamierza. Wręcz przeciwnie, od pierwszych taktów wywarcza nam, że "Wara, nie chcę smaczka, będę gryzł po swojemu!".

Mówi się, że nie nauczysz starego psa nowych sztuczek. Dee Snider nie dosyć, że jest starym psem, to nowych sztuczek uczyć się absolutnie nie zamierza. Wręcz przeciwnie, od pierwszych taktów wywarcza nam, że "Wara, nie chcę smaczka, będę gryzł po swojemu!".
Okładka płyty "Leave a Scar" Dee Snidera /

Fajny pajac z tego Snidera. Serio, jest za co go lubić. A to za prawdopodobnie absolutnie najgorszy image w historii rocka, a to za to jak kompletnie rozmontował Tipper Gore, żonę prominentnego amerykańskiego polityka i późniejszego wice-PotUS-a, Ala Gore'a, kiedy ta próbowała w ramach Parents Music Resource Center wtykać swoje brudne paluchy w to co muzyce wolno, a co nie.

Wreszcie - jest też kompletnym bufonem, niepowstrzymanym wyszczekańcem i kopalnią anegdot o rockowym światku. Można też dobrze wspominać paleolityczne już dziś single Twisted Sister, za które - ponoć  - do dziś nie zobaczył nawet centa. No, ale można też za poprzednią płytę solową ("For the Love of Metal", 2018), na której Dee próbował dowodzić, że zupełnie słusznie zżymał się, kiedy Twisted Sister przyczepiano łatkę glam (termin "sleaze" jest jednak lepszy) metalu, bo jak to, on przecież jest fest metalowcem nie tam jakimś pudlem. Choć jeśli pudlem, to takim o zawsze nienagannie zgofrowanym futrze.

Reklama

Na "Leave Scar", jak i poprzednio mamy więc dwanaście prób udowodnienia, że nikt tu ciosów nie miarkuje, że to muzyka metal na poważnie i że jest w tym granku drapieżność. No i, za sprawą duetu gitarzystów: Charliego Bellmore'a i Nicka Petrino, faktycznie tak jest. Słychać to zrazu, od otwierającego płytę acceptowego "I Gotta Rock (Again)"(czujecie żarcik w tytule, hu hu?). Dalej "Before I Go" - niemal power metalowe, jeśli posłuchać, co wyprawiają tam panowie od wioseł. Swoją drogą w swojej kategorii bardzo, ale to bardzo rzetelny numer.

Taki "Down but Never out" brzmi z kolei, jakby ktoś skrzyżował Twisted Sister, Manowara i Sabaton. Chyba nie muszę dodawać, jak brzydkie byłyby z tego dzieci. I to faktycznie jedna z gorszych kompozycji na płycie. Zaskoczenie czeka nas z kolei w "Before I Go", gdzie - uwaga, mówię całkiem serio - w sposób zamierzony lub nie, przede wszystkim sekcja w refrenie ociera się o dosyć mainstreamowego... post-hardcore'a czy metalcore'a. Posłuchajcie też pasażu pod koniec - stawiam, że to celowe puszczenie oczka. Podobnie jak d-beatowa sekcja w "Time to Choose". Rytmika jak u Discharge i w "Ace of Spades" to ostatnia rzecz, jakiej oczekiwałbym po Sniderze. Ale czekajcie, wcale nie.

Ostatnią rzeczą, której bym oczekiwał jest to, że nagle bum - w tym samym numerze - do Dee przy mikrofonie dołączy sam George "Corpsegrinder" Fischer. Tak, oczy was nie mylą, dokładnie ten sam facet, który od ćwierć wieku z górką gardłuje w... Cannibal Corpse. I są nawet blasty. Artystycznie nieszczególnie może jest ten featuring udany i uzasadniony, ale cóż - chcieli, nagrali, na kij drążysz?

Jeszcze bardzo udany glamik pod koniec czyli "S.H.E.". I dojechaliśmy do końca, temat zamykamy scorpionsowatą balladką "Stand". Jak większość power balladek, kompletnie niepotrzebną, ale wszak z jakiegoś powodu na każdej płycie jakaś być musi.

Sęk w tym, że nie brakuje tu praktycznie przezroczystych wypełniaczy. A za takie można uznać wszystkie powyżej niewymienione czyli, na dobrą sprawę, dwie trzecie albumu - takie choćby "Crying for Your Life", które z mało udanej balladki wyradza się w mało udaną próbę stadionowego hymnu. Można się też przyczepiać, że z jakiegoś powodu o ile owszem, Snider trafia regularnie na listę 100 największych heavy metalowych wokalistów, to raczej do drugiej połowy stawki.

Niby i w zasięgach daje radę, i drapieżność jest. Ale gdzieś może brakuje stopniowania, dozowania i po trzecim, czwartym numerze wszystko brzmi już kompletnie płasko i cóż... nużąco. Tym niemniej, podtrzymuję, że nie da się tego pajaca nie lubić. Ale chyba nadal głównie za rzeczy wymienione we wstępie, bo "Leave a Scar" jest na tyle przeciętna, że trzeba dużej dozy dobrej woli, żeby znaleźć na niej kolejne, nowe powody.

Dee Snider "Leave a Scar", Mystic

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dee Snider | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama