Gdyby portfel Artura Rojka okazał się nagle bardzo ciężki, mógłby zaprosić do Katowic Kida Cudiego. Bo że Amerykanin pasowałby do jego Off Festivalu jak ulał nie mam żadnych wątpliwości.
Ten Kid Cudi to wyjątkowo smutny hiphopowiec. "Jestem maniakiem, jestem głupcem, odnalazłem w sobie potwora, kiedy straciłem luz" - przyznaje z zaskakującą szczerością, dorzucając przy okazji, że ciemność kocha tak bardzo, że chciałby ją poślubić.
Oczywiście nie chodzi tu o żaden solidny mrok w rozumieniu na przykład Nicka Cave'a, a raczej brak światła spowodowany przyciemnianymi szybami w bajeranckiej furze bądź - w tych słabszych momentach - zmierzch rodem z apartamentów bladych, metroseksualnych wampirów. Ale nie złośliwmy się, bo choć Cudi bywa bardzo emo, to jednak wnosi świeżość i zupełnie inny niż u konkurencji klimat.
Gdy zaczyna się album "Man on the Moon II: The Legend of Mr. Rager", nasz narrator ma dżinsy Diora, bilet do Australii w ich kieszeni i poczucie dyskomfortu. Później jego nastroje będą już różne, zaś za chwilę imprezowej euforii przyjdzie mu zapłacić poważnym kacem. Swoją opowieść ułożył w pięć aktów, tak jak miało to miejsce na wydanym w 2009 r. debiucie. Wówczas w koncept można było jeszcze jakoś wierzyć, ratować go nadinterpretacjami, teraz polecałbym podejść do krążka jako do zbioru piosenek.
Tak będzie łatwiej, co nie znaczy, że łatwo. Nic tu w listy przebojów nie mierzy, może za wyjątkiem nagranego z udziałem Kanye Westa, brzmiącego jednak bardziej jak Weezer "Erase Me" czy bazującego na wyrazistym, prosto dzielonym rytmie i przeciętym zgrabnymi refrenami Cee-Lo "Scott Mescudi vs. The World". Tempo jest wolne, perkusje ołowiane, bas klei się do nich jak smoła. Ucho z jednej strony gryzie syntetyka, z drugiej orkiestracja. Smyczki i gitary grają na naszych nerwach, chóry jakby chciały wyprowadzić nas z równowagi, przestrzenie sprawiają, że czujemy się nieswojo. Atmosfera płyty usadza słuchacza w miejscu nie pozwalając mu się zbuntować.
Cudi - jak sam mówi "czarny Robin Hood" - kradł już białym emocje i dźwięki bliższe staremu progrockowi i psychodelii. Wciąż to robi, choć "The Legend Of Mr. Rager" sięga po sample ze współczesnego, niezależnego, awangardowego popu - od amerykańskiej St. Vincent (tej od Sufjana Stevensa i New Pornographers) po duńskie Choir of Young Believers. Z bardzo dobrym skutkiem. Całość bywa teatralna, jakimś cudem obyło się jednak bez afektu i pretensji.
Czyżby więc porządny, alternatywny koń trojański w nie ma co tu kryć, głupawym dość amerykańskim rapowym mainstreamie? I tak, i nie, bo gospodarz mógłby mieć do powiedzenia nieco więcej. Nawinięta do dźwięków pianina, pod wyraźnym wpływem Big Boia zresztą, "Marijuana" czy efektownie przeplatane rymy w cudownie surowym (wiwat Chuck Inglish z The Cool Kids!) "Ashin' Kusher", a do tego parę wcześniejszych, śmiałych wyznań w temacie narkotykowo-samobójczym nie wystarczą. A dwa ostatnie akty należałoby skrócić o połowę.
7/10