Kalifornijczycy z Cypress Hill wydatnie przyczynili się do tego, że w latach 90. nad Wisłą wybuchł hip hop. Ósma płyta to dynamit, z którego ulotniło się sporo nitrogliceryny, ale w żadnym razie niewypał. Wystarczy, by wysadzić sporą część konkurencji i podsycić ogień na imprezach.
Gdy pojawiła się wiadomość o tym, że Cypress Hill zagrają na Open'erze, niemal współczułem przyszłym widzom. Byłem już wówczas po pobieżnym, głęboko zniechęcającym przesłuchaniu albumu "Rise Up". - A więc tak właśnie wygląda proces autodestrukcji legendy - myślałem sobie.
Grupa czterdziestolatków odgraża się słuchaczom, że "rzuci ich na ziemię, jeśli będą podskakiwać", a jednocześnie chwali się, że "ma każdy towar, o jakim marzą". Nosowo popiskujący B-Real musi być na scenie bardziej żałosny, niż Johnny Rotten we flanelowej koszuli. Do tego wśród producentów płyty znalazł się między innymi Mike Shinoda z Linkin' Park, a za mikrofonem gościnnie udziela się Marc Anthony. Wystarczy, żeby spasować. Relatywnie słabe przyjęcie przez zagranicznych krytyków i marna sprzedaż zachęcały, by chwycić osinowy kołek i nie pozwolić umarłemu ożyć po raz wtóry.
Puściłem sobie jednak "Rise Up" na spokojnie, przysłuchując się mu bacznie, próbując odrzucić uprzedzenia. I zobaczyłem drugą stronę medalu. Rzecz jasna, z delikatnych chórków, reggaetonowych akcentów i festyniarskiego refrenu "Armada Latina" można się tylko śmiać, a "Carried Away" pozostaje ucukrowanym, poprockowym koszmarkiem. Trudno zaprzeczyć, że "Rise Up" i "Shut'Em Down" są siódmą wodą po Rage Against The Machine (na wiośle gra zresztą Tom Morello). Ot, kompozycje równie odkrywcze, co ich tytuły, do pięt niedorastające Cyprysom ze "Skull & Bones". Skreślam jeszcze udziwnione do przesady niby-electro w postaci "Bang Bang" i... wciąż zostaje 10 fajnych numerów. Jak na hiphopowy krążek w 2010 roku - doskonały wynik.
Część z nich przypadnie do gustu jednostkom dopingującym się w sposób analogiczny do Cypress Hill. Na przykład oparte na kuriozalnej partii kobzy, urozmaicone szantowym refrenem i zwrotką Evidence'a "Pass The Dutch", bądź nu-metalowy, przecięty jednak orientalnymi wstawkami "Trouble Seeker" z gościnnym udziałem Darona Malakiana. Nie sposób pominąć "Take The Pain" - ciężki, brudny bit, chrapliwe pojękiwania i hiperchaotyczny drugi plan. Coś jakby podkute karaczany biegały po fabryce porcelany, podczas gdy jej właściciel w najlepsze gra na thereminie.
"K.U.S.H.", "It Ain't Nothin'", "Get'em Up","I Unlimited" czy "Light It Up" nie mają już jednak w sobie nic ekscentrycznego. Zawierają świetny, mięsisty, stuprocentowy hip-hop - z brzmieniem nasuwającym na myśl motywy przewodnie ze starych amerykańskich seriali, naszpikowany pełnymi wigoru zwrotkami, rapowanymi w myśl zasady "nie mówimy za dużo, gramy twardo". Gorąca dostawa, żadnego wciskania staroci pachnących dwiema pierwszymi płytami (jakże bezczelnie cytowanych przez Liroya czy Wzgórze Ya-Pa-3), czy psychodelii "Temples Of Boom". Po czymś takim wybaczam im latino-serenady i młodzieżowe pitolenia, życząc panom sto lat.
7/10