Cierpienia młodego hipstera

Piotr Kowalczyk

3 Doors Down "Time of My Life", Universal Music Polska

Na "Time Of My Life" 3 Doors Down klisza goni kliszę
Na "Time Of My Life" 3 Doors Down klisza goni kliszę 

3 Doors Down to zespół, który mogę szanować jako sprawdzony model biznesowy, ale ciężko mi poważnie myśleć o nim w jakimkolwiek innym aspekcie.

Zespół Brada Arnolda może nie należy do najbardziej modnych zjawisk na amerykańskiej scenie rockowej, ale z imponującą regularnością sprzedaje miliony egzemplarzy kolejnych albumów. Od 11 lat artystyczna formuła kwintetu właściwie się jednak nie zmieniła. Zespół z rzemieślniczą sprawnością porusza się między delikatną, balladową odmianą grunge'u, znaną z wczesnego Pearl Jam czy Stone Temple Pilots, nu-metalową agresją i mainstreamowym rockiem typu Bon Jovi. Wszystko grubo wyprodukowane i podane w radio-przyjaznej otoczce.

Dokładnie taki jest też piąty studyjny album zespołu z Mississippi. Klisza tekstowa, muzyczna i wokalna (zbolały wokal Arnolda "na młodego Veddera") goni kliszę. Alternatywnego rocka ze ścianą gitar i średnimi tempami naprawdę można zagrać na milion sposobów, ale panowie z 3 Doors Down chyba nie chcą zauważyć tej oczywistości. Jeszcze bardziej od wtórności przeszkadza wytwarzana przez zespół aura zawodowych producentów wzruszeń.

"Time of My Life" to zbiór łzawych, mainstreamowych ballad-pościelówek i od czasu do czasu jakiś numer mający udowodnić, że panowie nie zapomnieli, jak gra się prawdziwego rock'n'rolla (tyle że jest to "prawdziwy rock" wyłącznie w wyobrażeniu decydentów programujących playlisty stacji radiowych). Płyta wydaje się być skierowana do podmiejskiego targetu, który w muzykę wciąż zdobywa w dziale z płytami kompaktowymi na zakupach w Walmarcie. To idealne piosenki do zadedykowania bliskiej osobie na falach najpopularniejszej rockowej rozgłośni w okolicy czy na wpisanie do rozstaniowego sms-a. Czy do gry "Guitar Hero". Nie mam nic przeciwko tym kontekstom ani przeciwko klienteli wielkich sieci handlowych. Ani przeciwko nastolatkom i mamom w średnim wieku, lubiącym wokal Arnolda i patetyczne ballady. Mam za to wiele przeciwko markowanej pasji, inflacji wielkich słów, gestów i totalnej przewidywalności muzyki. Na wszystkie te dolegliwości cierpi "Time of My Life", a ja cierpię razem z nią.

3/10