Reklama

Carly Rae Jepsen "The Loneliest Time": Może warto znów zadzwonić? [RECENZJA]

Pewnie większość z nas będzie spoglądać na Carly Rae Jepsen jak wyłącznie na tę dziewczynę, która podbiła świat "Call Me Maybe". Ale już na kolejnej swojej płycie - "Emotion" - udowodniła, że ma do zaoferowania o wiele więcej. "The Loneliest Time" mimo stawiania akcentów w inne miejsca, jest w zasadzie kontynuacją tej drogi.

Pewnie większość z nas będzie spoglądać na Carly Rae Jepsen jak wyłącznie na tę dziewczynę, która podbiła świat "Call Me Maybe". Ale już na kolejnej swojej płycie - "Emotion" - udowodniła, że ma do zaoferowania o wiele więcej. "The Loneliest Time" mimo stawiania akcentów w inne miejsca, jest w zasadzie kontynuacją tej drogi.
Okładka albumu Carly Rae Jepsen "The Loneliest Time" /materiały prasowe

Ci, którzy zatrzymali się z twórczością Carly Rae Jepsen gdzieś na poziomie popu spod znaku gumy balonowej, mogą być nieźle zdziwieni. Wokalistka nie pozycjonuje się może jako diwa, ale ewidentnie dojrzało jej się w ostatnich latach. A muzyka głównie na tym zyskała. Na "The Loneliest Time" artystka chętnie czerpie z popu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zahaczając w między czasie o disco, ale nie jest to pusta retromania. O nie, nie. Carly w pełni świadomie stara się przenieść tamte brzmienia w ramy współczesnego, tego nieco zbyt wysterylizowanego. Skutek? Co najmniej różny.

Reklama

Z "The Loneliest Time" mam bowiem pewien zasadniczy problem: przesłuchałem tę płytą naprawdę sporo razy, ale zaczynam coś więcej z niej pamiętać dopiero w momencie, kiedy ponownie leci w głośnikach czy na słuchawkach. Wtedy przypomina mi się dopiero nu-discowe "Talking to Yourself" z zapamiętywalnym tekstem, działającym pomysłem na refren i prostym tekstem, który nie robi jednak ze słuchacza idioty. Albo tropikalne, sielankowe niemal "So Nice" będące jakimś dalekim echem chillwave'u wychodzącego spod palców Toro Y Moi.

Wiem też, że jeżeli Carly chce nam udowodnić, iż jest w stanie pójść w future nostalgię na całego, to potrafi podjąć odpowiednio temat, co udowadnia doskonale "Beach House" czy "Shooting Star". Szkoda tylko tego, że to, co dzieje się z wokalem w drugim numerze dużo bardziej pasowałoby do hyperpopowych, wysokooktanowych wygrzewów aniżeli do chillującego, funkowego numeru. Nie umiem też nie pokochać świetnego duetu vintage'owego z Rufusem Wainwrightem, nad którym to wręcz unosi się zapach czarnego placka kręcącego się na gramofonie.

35 LAT CARLY RAE JEPSEN. OD WIELKIEGO HITU DO IDOLKI ALTERNATYWY

Tylko jest tu też parę rzeczy zupełnie przestrzelonych. Przede wszystkim nie potrafię zrozumieć, dlaczego funkowe "Anxious" uderzające melancholią, a jednocześnie zachęcające do tańca, urzekające świetnie poprowadzoną linią basu i najlepszym pomysłem na melodię wokalu z całej płyty, trafiło na krążek wyłącznie jako bonus track?

Ambientowo-popowe "Western Wind" jest zupełnie oderwane od reszty twórczości kanadyjskiej wokalistki i z tą całą brzmieniową mgłą oraz podróżującym bardzo daleko w tle syntezatorowych arpeggio prezentuje się nad wyraz intrygująco... przez pewien czas. To rzecz, która wydaje się dość mocno niedokończona, eksperymenty w niej zawarte są ledwo muśnięte, nie wychodząc naprawdę poza pewien obszar bezpieczeństwa.

Niestety, mamy też parę zapychaczy, które nie za specjalnie mają czym porywać: "Far Away" ożywia się tylko w refrenie, który i tak brzmi jakby powstał dzięki uprzejmości generatora wykorzystującego sztuczną inteligencję. Tak przechodzi gdzieś obok, zalewając słuchacza brakiem okazji na zaczepienie ucha. "Bends" ma być bardziej minimalistyczne, nieco wręcz radioheadowe (oczywiście nie z okresu rockowego), ale trudno nie uciec od wrażenia zupełnie zmarnowanego potencjału. Tak samo jak disco w postaci "Bad Thing Twice" gra już gdzieś zupełnie obok i nie potrafi sprostać innym tego typu próbom na płycie, gdyż wykończone jest totalnym zmęczeniem wokalnym gospodyni krążka.

Umiem docenić zwierzenia Carly Rae Jepsen na tej płycie, momenty szczerości i biorę pod uwagę to, że są po części ograniczone przez narzuconą konwencję stylistyczną. Mam natomiast wrażenie, że wyraziste melodie będące znakiem rozpoznawczym twórczości wokalistki poświęcono tu nad wyraz często. Problem w tym, że nie znaleziono ekwiwalentu. Ostatecznie "The Loneliest Time" jawi się więc jako rozczarowanie, chociaż jest tu parę pewniaków, przez które warto się zastanowić czy nie warto jednak do Carly znów zadzwonić może.

Carly Rae Jepsen, "The Loneliest Time", Universal Music Polska

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Carly Rae Jepsen | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama