Brit pop i spalone mosty
Brett Anderson "Slow Attack", BA Music/Warner
Były lider Suede coraz śmielej eksperymentuje, uciekając od wizerunku, z którym był przez lata kojarzony.
Swego czasu obwołano go nowym Davidem Bowiem, a jego zespół jedynymi prawowitymi spadkobiercami tradycji The Smiths. Ale za sprawą "Slow Attack" Anderson spalił za sobą ostatni most łączący go z przeszłością - i zrobił to w imponującym stylu. Po poszukującym debiucie "Brett Anderson" (2007) i akustycznej perełce "Wilderness" (2008), trzecia płyta brytyjskiego wokalisty to mroczne, uduchowione dzieło, kontynuujące tradycję wyspiarskiej eksperymentalnej muzyki z pogranicza kameralistyki, folku i neo klasyki. Bo Andersonowi bliżej dziś nie do Ziggy'ego Stardusta czy Mozzera, ale raczej Scotta Walkera, Marka Hollisa czy Berta Janscha.
"Slow Attack", album nagrany z kompozytorem Leo Abrahamsem, to bardzo wyciszona płyta. Dominują na niej, poza jedynym w swoim rodzaju głosem Bretta, akustyczna gitara, lira, fortepian i - to zaskakujące - instrumenty dęte: waltornia, klarnet, obój czy fagot. Bardzo intrygujące instrumentarium, jak na byłą ikonę brit popu, ale w dobie wątpliwych powrotów gigantów epoki (The Verve, Blur czy Shed Seven), artystyczny krok budzący szacunek. Może zabrzmi to jak świętokradztwo, ale takie "Frozen Roads", "Ashes Of Us" czy "Hymn" wcale nie ustępują najlepszym fragmentom "Dog Man Star" - jednej z najbardziej niedocenionych płyt lat 90. i najwybitniejszej w dorobku Suede.
Pomimo eksperymentalnego podejścia do struktury kompozycji, Anderson wciąż uwodzi tym, co od zawsze było jego siłą - melodią. Choć na "Slow Attack" znajdziemy tylko jeden oczywisty singel ("Hunted"), to i reszcie kompozycji nie brakuje chwytliwości. Tajemniczo rozmarzonej jak w "Wheatfields", nieoczywiście zrytmizowanej jak w "The Swans" czy nawet płynącej swingiem jak w "Julian's Eyes".
Brett Anderson w 2009 roku to człowiek - jak sam mówi - uzależniony od książek (kiedyś od kokainy i heroiny), żonaty (to on był britpopowym królem rozwiązłości) i... posiadający prawo jazdy (w latach 90. zarzekał się, że nigdy nie chwyci za kierownicę po tym, jak jego ojciec był taksówkarzem). Artysta, który na listach przebojów osiągnął prawie wszystko i z tego powodu mający prawo nie zwracać uwagi na notowania bestsellerów. Wreszcie autor płyty, która trafi do garstki, ale też do nielicznych jest skierowana i - to już tradycja - przez nielicznych zostanie doceniona. Suede, spoczywaj w pokoju.
8/10