Bob One x Bas Tajpan "Teraz": Suma życiowych zderzeń [RECENZJA]
Bob One i Bas Tajpan mają w sobie jamajski sznyt i polskie podwórka. Z tego połączenia wychodzi poruszający, bardzo przebojowy reportaż z kraju, a zarazem ze żmudnego procesu dojrzewania. Jak spytasz album "Teraz" o to jak leci, usłyszysz, że wszystko dobrze, nawet bardzo.
Wieść o wspólnej płycie Bob One'a i Basa Tajpana nie spędziła mi snu z powiek. Ot dwóch gości od dawna działających na styku świata hip hopu i reggae, w czasach gdy mało kto już pamięta, że w strefie buforowej pomiędzy obydwoma gatunkami, potrafiło dziać się świeżo i przebojowo. Bob był solidny, debiut w wydawnictwie Hirka Wrony okazał się dla niego zmarnowaną szansą, a potem stał się dla mnie graczem środka tabeli. Raz na jakiś czas, na przykład po świetnym, gorzkim i bardzo celnym wejściu w pierwszej edycji #Hot16Challenge, przypominałem sobie te wszystkie komplementy słyszane od "regałowych" kolegów odnośnie tego, jak dobrze pisze. A Bas? Na pewno mnóstwo charyzmy, chociażby w niezapomnianych kooperacjach z Gutkiem, styl ostry i charakterystyczny. Ale też wrażenie, że to jest zawsze tylko jeden pomysł na nawijkę. I sporo nieprzyjemnego ideologicznego zacietrzewienia.
Poza tym ci twórcy nagrali już ze sobą całe mnóstwo numerów, osiem lat temu nawet EP-kę. Trudno uwierzyć więc, że jakoś niespodziewanie zaiskrzy. Gdybym liczył w wypadku "Teraz" na ciekawą mozaikę producentów, to nici, bowiem wszystko produkuje sam Bob One. Goście? Hemp Gru i Kobik, z którym Bas już sobie kiedyś powspółpracował. Rahim, wydawca płyty, również kooperujący wcześniej z obydwoma panami. I jeszcze Polska Wersja. Co mówią o płycie sami twórcy? "Nagrywaliśmy ją właściwie jako zbiór singli, luźnych numerów, które mieliśmy ochotę danego dnia nagrać, i z których każdy stanowi odrębną historię". Aha, czyli nawet nie ukrywają, że to składanka, nie prawdziwy album.
Bas Tajpan z Bob One'em opowiadali zresztą więcej. Płyta miała być "o tym, kim są teraz i tutaj", co tłumaczy tytuł. Mieli się starać, żeby "muzycznie to wszystko kopało". I ponoć sam z siebie wyłonił im się wspólny mianownik. Brałem to oczywiście za PR-owe "bla bla bla", po czym uderzały kolejne teledyski, ja zaś czekałem coraz bardziej. Puściłem sobie całość i zrobiło mi się głupio. To rzeczywiście są same single, w sensie jeden hit za drugim, utwory do celów promocyjnych można by wybierać właściwie losowo. Wszystko jest na energii właśnie tak, jak było to obiecywane. Poza tym jest to poczucie, że dawno żaden album tak normalnie nie opisywał tej zwyczajnej rzeczywistości, trochę dojrzale, jednak nie przejrzale, z ogniem, niemniej bez pożaru trawiącego wszystko po tym, jak się wymknie spod kontroli. Cholernie dobra, dopilnowana w każdym aspekcie robota.
To wszystko o twardym wyjściu ze świata Kubusia Puchatka, łatwym życiu stającym się trudnym, przestającym się zgadzać wraz z tym, że nie zgadza się hajs. Z Polski, w której zostało łapać chwile ulotne jak chwilówka. Z dzielnic, które miały swoich superbohaterów z charakterem ciężkim jak pięści, dziś raczej zbierających na Amarenę niż wylewających Moet. Z okien, z których dobiega rodzimy rap i pijane wrzaski, bo przecież ciągnie do wódki jak świnie do trufli. Bez cudzysłowów, gdyż cały ten akapit jest dotąd pisany Bobem i Basem, ich słowami. I ta poetyka mogłaby ciężko zamulić, gdyby nie brak rozczulania się nad sobą. Tu na przeszłość patrzy się z nostalgią, może trochę tęskni do starych zasad, do starych wersów (nawiązania idą od 3H i Molesty do JWP), a jednak nie idealizuje jej, i nie żyje nią.
Azbestowe stepy i betonowe lasy rozgrzewają rozpędzone, karaibskie rytmy z charakterystycznym przeplotem. Kiedy pół sceny zdążyło pokaleczyć afrotrapy, dwóch typów, którzy mają jamajski vibe we krwi, wjeżdżają na dancehalle i postdancehalle, w reggaetonowe sytuacje, jak do siebie, z absolutną naturalnością. Miło usłyszeć trochę więcej brzmień bębnów niż zawsze, ale też to jak kilka dobranych dźwięków melodii (tej na krążku jest naprawdę sporo), momentalnie odpala numery opatrzone dobrym wykonawczo, niezepsutym refrenem. Tak, sporo kawałków sprawdzi się na imprezie: "Dron" to bardziej Major Lazer, "Nic o nas bez nas" - Vybz Kartel, a do potężnie niosącego "Bene Gesserit" nie chce mi się szukać innego punktu odniesienia niż te niepokojące łyse laski z "Diuny" (warto przeczytać książki Herberta albo chociaż obejrzeć film Lyncha na Netfliksie). Ale zamykające "Sny z ulicy" są hmm, radiowo ładne, nawet pomimo bluzgów.
Style nawijania Bob One'a i Basa Tajpana nie tyle do siebie pasują i się uzupełniają, co się ze sobą kolegują. Płyta wydaje się równie spontaniczna, co przemyślana - w kwestii tego, co przekazuje, kolejności utworów czy gości. Tym ostatnim należy się kawałek tekstu, bo trudno sobie wyobrazić "Ławkę" bez Polskiej Wersji, zwłaszcza popisowej zwrotki Hinola, w tym wypadku króla flow - akcentowania i intonowania. Trzecią młodość przeżywa Rahu, składający krągło i gęsto, lepiej niż kiedykolwiek. Kobik ostrzył oko na bramach i klatkach, więc jako miejski obserwator jest niekończącym się źródłem bon motów. "Klasyczny wandalizm" bitowy Bilona i zawsze lubił złamany rytm, brzytwiasta nawijka Wilka również .
Po tych wszystkich zdaniach pozostaje mi podsumować "Teraz" w trzech słowach. Szybkie, mądre i chwytliwe. I jeszcze kolejne trzy - nie do przegapienia.
Bob One x Bas Tajpan "Teraz", wyd. MaxFloRec
8/10