Renesans Beyoncé: Rewolucja stylu i silny głos popkultury - recenzja albumu
Ciężko wyrokować takie rzeczy w sierpniu, ale chyba z pełną odpowiedzialnością można stwierdzić, że najgłośniejsza premiera tego roku jest już za nami. Nie tylko spełniająca pokładane nadzieje, ale i będąca ważnym głosem dla znacznej części społeczeństwa.
Siódmy studyjny album Beyoncé robi stylistyczną woltę w stosunku do starszych albumów, zwłaszcza do poprzedniego, nadzwyczaj udanego "Lemonade". Owszem, na "Renaissance" (a w zasadzie "Act I: Renaissance") jest trochę eksperymentów przypominających słynnego poprzednika, ale dominującym motywem w brzmieniu są taneczne podkłady - niekiedy połamane, przywołujące na myśl brytyjską kulturę klubową, jak i oferujące trochę cieplejszy sound w postaci numerów hołdujących house'owej scenie i szaleństwom lat 70. w rytm piosenek disco.
Jeden wielki taneczny zryw z momentami, które pozwalają na chwilę usiąść i przemyśleć treść. I mimo to, wszystko brzmi bardzo spójnie - koncept jest przemyślany nie tylko pod względem muzyki, ale i tekstów Beyoncé. Tym samym można się zastanawiać, co jest na "Renaissance" bardziej kluczowe - cała muzyczna idea, czy przekaz niekiedy wychodzący przed szereg? Zacznę od tego drugiego, bo słowa współczesnej ikony popkultury jeszcze coś znaczą w każdej części globu.
Był taki trend kilka lat temu, kiedy amerykańscy wykonawcy bardzo ochoczo wracali do korzeni, opowiadali o swoim pochodzeniu, przedstawiali problemy społeczności. Wystarczy sobie tylko przypomnieć "To Pimp a Butterfly" Kendricka Lamara oraz wcześniej przywołane "Lemonade". Po nie tak długim czasie obydwie pozycje są nie tylko ważne, ale i na swój sposób legendarne, docenione zarówno wśród słuchaczy, jak i dziennikarzy (przykładowo: wysokie miejsca na najnowszej liście 500 najlepszych albumów wszech czasów magazynu "Rolling Stone", odpowiednio na 19. i 32. miejscu).
Tutaj jest trochę powtórki z rozrywki. W tym roku jest też kolejny wspólny punkt pomiędzy dwójką artystów - wrócili z solowymi projektami po kilku latach przerwy (oczywiście nie licząc współtworzenia soundtracków "Black Panther: The Album" i "The Lion King: The Gift"). Raper z Compton mocno otworzył się na "Mr. Morale & the Big Steppers", opowiadał słuchaczowi o swoich problemach, trudnej przeszłości i przy tym dobrze rozwijał wcześniejsze swoje patenty. Pani Knowles postawiła na zgoła inną treść, mimo że również się uzewnętrznia - imponuje pewnością siebie i otwarcie mówi o swoich potrzebach. Casus Madonny ze szczytowego momentu jej kariery, ale mimo swojej wyrazistości, nie aż tak obrazoburczy jak dawniej.
"Renaissance" to opowieść o równości i wolności wypowiedzi w czasach, w których niektórzy boją się nawet myśleć o tym, co wokalistka tu przekazuje, dlatego popkultura potrzebowała tak mocnego głosu. Takiego, który jednocześnie gryzie się z wcześniejszym wizerunkiem Beyoncé, eksponuje seksualność, nie siląc się przy tym na przesadną wulgarność, ale też staje w obronie mniejszości. Nie jest też tak, że obraz i wydźwięk tekstów jest całkowicie spłaszczony i sprowadzony do żądzy, blichtru i przepychu. Nie ma tu też miejsca na politykę (chociaż jest nawiązanie do Donalda Trumpa i zamieszek z 6 stycznia 2021 roku w "Energy") i obecne wydarzenia - liczy się odkrywanie przed słuchaczem, pozbywanie się płaszcza wstydu ("Thique") i udowodnienie, że każdy ma miejsce w społeczeństwie.
Wartości "Renaissance" dodaje sama muzyka, za którą odpowiedzialna jest cała plejada producentów-gwiazdorów, którzy już nic nie muszą, a ciągle chcą. Od niezmordowanego Mike'a Deana, czującego każdy klimat jak nikt inny w mainstreamie, przez Symbolic One'a, który kilka lat temu porzucił mocno naznaczony soulem hip hop na rzecz dorzucania pojedynczych dźwięków większym od siebie, po Skrillexa, który jest zawsze tam, gdzie trzeba dozy stadionowej elektroniki. A to jeszcze nie wszystko, bo znalazło się też miejsce m.in. dla Hit-Boya, The-Dreama oraz No I.D.
"Renaissance" oddaje hołd klubowym dźwiękom ("Move", w którym przy okazji kilka swoich groszy dokłada inna ikona, Grace Jones), muzyce house z okresu jej największej świetności (singlowe "Break My Soul") i R'n'B przełomu wieków (spitchowane sample dodają tylko uroku "Church Girl"). Znalazło się tu również miejsce na klimaty disco rodem z Nowego Jorku późnych lat 70. - swoją rytmiką porywają wręcz "Cuff It" i "Virgo's Groove", a "Summer Renaissance", czerpiące z dobrodziejstw "I Feel Love" Donny Summer, pokazuje, jak mogą brzmieć tamte imprezy podrasowane współczesnymi specyfikami.
Podobać mogą się również połamane perki "Heated" i "Alien Superstar", relaksujące i najbardziej neutralne brzmieniowo w zestawie "Plastic Off the Sofa", czy płynne przejścia między utworami, dzięki którym można odnieść wrażenie, że słucha się zgrabnie poskładanego mixu. Darować można było sobie "Thique" - utwór eksperymentalny, złożony, zaskakujący i przy tym odstający klimatycznie od reszty. Zawodzi również "Energy" - niby z afrykańskim rytmem, ale niezwykle chłodny jak na tak gorącą resztę, w dodatku najeżony aferką z Kelis i zwyczajnie nudny, również przez nieznośny refren Beama.
Rzadko się zdarza, że słowa artystów przed premierą tak dobrze odzwierciedlają to, jaka płyta rzeczywiście jest. W tym przypadku Beyoncé idealnie podsumowała swoje dzieło - "Moją intencją było stworzenie bezpiecznej przestrzeni. Miejsca wolnego od perfekcjonizmu i nadmiernego myślenia. Miejsca, by krzyczeć, odpuścić i poczuć wolność". I to chyba mówi samo za siebie.
Beyoncé "Renaissance", Sony Music
8/10