Reklama

Arcade Fire "Reflektor": Osobliwość (recenzja)

Arcade Fire robią, co chcą. Na dwóch płytach.

Pamiętacie koncert Arcade Fire w Warszawie w 2011 roku? Ja pamiętam doskonale, bo przed występem Kanadyjczyków miałem okazję porozmawiać z liderem grupy Winem Butlerem. Jak to zazwyczaj bywa, artysta okazał się o wiele bardziej wyluzowany i otwarty, gdy wyłączona została kamera. Pogawędziliśmy chwilę o koszykarskiej lidze NBA. Win Butler jest dosłownie (194 cm wzrostu) i w przenośni wielkim fanem tego sportu, ja wychowywałem się na sobotnich retransmisjach meczów w TVP i słynnym "Hej hej, tu NBA" Włodzimierza Szaranowicza.

Reklama

Na koniec odchodzącego do garderoby lidera Arcade Fire zapytałem jeszcze, co nagrają po genialnym "The Suburbs"? Uśmiechnął się i odpowiedział, że coś co spowoduje, iż ludzie ze zdziwieniem zaczną drapać się po głowach.

Jak rzekł, tak uczynił.

"Reflektor" rzeczywiście zaskakuje. Ale nie w kategoriach pozytywnego czy też negatywnego zaskoczenia - tu bardziej chodzi o zdumienie słuchacza. "Hej, możemy zrobić wszystko i tak właśnie zrobiliśmy" - wydają się krzyczeć do nas Arcade Fire.

A na co takiego sobie pozwolili? Na przykład, jako już stricte mainstreamowy zespół, wydali podwójny album - w erze cyfrowych singli gatunek wymierający. Co więcej, album który otwiera 10-minutowy i umiarkowanie przystępny kolaż dźwiękowy, a nie nośny singel (ten jest dopiero następny w kolejności). Album zawierający jeszcze kilka ryzykownie eksperymentalnych utworów. Takich, o których ktoś pozbawiony szacunku dla kompozycji dzieła sztuki, jakim jest płyta, mógłby powiedzieć, że są niepotrzebne (i usunąć je z cyfrowej playlisty).

Dalej, producentem płyty uczynili genialnego Jamesa Murphy'ego, stojącego za nieodżałowaną formacją LCD Soundsystem.

Wreszcie, a może przede wszystkim, mają na płycie głos samego Davida Bowiego, który przecież przez ostatnie 10 lat milczał. A jak przestał, to wydał solowy album "The Next Day" i ekskluzywnie zaśpiewał akurat dla Arcade Fire.

Wszystko to nic innego, jak tylko pokaz siły i braku skrępowania w artystycznej kreacji. Bez względu na koszty, a czasami nawet bez względu na efekty. Bo na "Reflektor" nie wszystko można opieczętować znaczkiem wysokiej jakości, do której przecież Win Butler nas przyzwyczaił i którą trochę nawet rozbestwił poprzednimi albumami.

Już teraz można stwierdzić, że "Reflektor" nigdy nie będzie uznany za najwybitniejszą płytę Arcade Fire. Na pewno jednak ma dużą szansę stać się najbardziej intrygującą. To album w stylu "Tusk" Fleetwood Mac czy "Sandinista!" The Clash, które są synonimem dzieł osobliwych w dyskografiach genialnych zespołów. Album, o którym po latach będzie się mówiło z szacunkiem, ale z mniejszą ochotą po niego sięgało.

Arcade Fire - "Reflektor", Universal Music Polska

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Arcade Fire | recenzja | FIRE
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy