Andy pięć lat za późno
Piotr Kowalczyk
Andy "11 piosenek", Universal
Debiut sztandarowego polskiego girlsbandu nie kładzie na łopatki, ale jest zdecydowanie najprzyjemniejszym doświadczeniem muzycznym związanym z jego karierą.
W czerwcu 2007 roku istniejący od sześciu lat dziewczyński kwartet Andy wystąpił na Open'erze na scenie "Young Talents Stage". W tym punkcie kariery mówienie o Andy jako o "młodym, obiecującym zespole" ocierało się już o farsę, nawet biorąc pod uwagę realia polskiego rynku. Dziewczyny grały ten sam zestaw piosenek, co cztery lata wcześniej, gdy widziałem je po raz pierwszy w CDQ. Te same repetytywne linie gitar, jakby dziewczyny słuchały tylko pierwszego Interpolu, nie dawały większej nadziei. W tym samym czasie na scenie niezależnej co chwila zdarzały się interesujące albo przynajmniej dobrze nagłośnione debiuty - Muchy, Kolorofon, Out Of Tune, Renton, nie wspominając o startujących nieco wcześniej The Car Is On Fire. Chyba więc nikt już w 2007 roku w "polską odpowiedź na britpopowe girlsbandy" nie wierzył.
I dopiero teraz, po prawie ośmiu latach Andy spłacają kredyt zaufania. Gdyby "11 piosenek" ukazało się powiedzmy w 2004 roku, prawdopodobnie mielibyśmy do czynienia z medialną histerią. Indiepopowa estetyka od tego czasu mocno spowszedniała, początkowe zaplecze fanów Andy też chyba już wyrosło i poszerzyło muzyczne zainteresowania. Cieszę się jednak, że płyta, która mogła zasłużyć na miano "Chinese Democracy" polskiego rocka okazała się bardzo przyzwoita. Zaskakujące jest to, że raczej szorstki na koncertach zespół w swojej studyjnej odsłonie brzmi tak ciepło. Otwierający zestaw "Fajki i alkohol" z miękką zwrotką i mocnym refrenem spokojnie mógłby być emitowany w którejś z mainstreamowych rozgłośni. W ogóle ilość przyjaznych radiu kompozycji robi wrażenie. Ogromny postęp jako wokalistka poczyniła Ania Dziewit. Śpiewa mocno postawionym, ewidentnie wyćwiczonym głosem, który komponuje się z tekstami o rozstaniu, pogrzebach byłych facetów, paleniu zdjęć i miejskiej samotności.
"Funeral Blues" zaskakuje brytyjską rytmiką spod znaku Kinks. "Broniewski" z wierszem wielkiego XX-wiecznego poety urzeka melodyką bliską Bangles i popowej wersji Hole. "Mocno trzymam cię za rękę (London Calling)" to balladka z uroczymi chórkami i orkiestrowym aranżem - kto by pomyślał, że zespół tak mało fantazyjnie brzmiący na koncertach pokusi się o tego typu środki. Na szczęście ich użycie jest jak najbardziej adekwatne.
Jest jednak kilka rzeczy, które psują ten obrazek. Nie mogę przebrnąć przez typowany na singel kawałek "Nic z tego nie będzie" - dla mnie zdecydowanie najsłabszy tekst na płycie, w dodatku zapożyczający się dość wyraźnie u zespołu Sleeper (pop-punkowa zwrotka) i Depeche Mode (zejście melodii w refrenie). Największym minusem tej płyty jest jednak brak różnorodności rytmicznej i schematyzm rozwiązań - wszystkie piosenki mają niemal identyczną strukturę i są dość przewidywalne. Jeśli perkusistka Kasia Krawczyk gra jakiś rytm na początku utworu, to możemy być niemal pewni, że to samo usłyszymy w czwartej minucie. Wiąże się to poniekąd z tym, jak Andy od początku definiowały same siebie - "zwykłe dziewczyny grające proste piosenki". Ale czy taki koncept, po pięciu latach inwazji indie-popu i bezpretensjonalności, jeszcze wystarcza? Mi nie za bardzo.
Nie zmienia to faktu, że dziewczyny mają talent do układania niezłych melodii, w dodatku świetną robotę wykonał tutaj producent Mariusz Szypura. Przyznaję, mając w pamięci mało inspirujące występy dziewczyn, spodziewałem się płyty fatalnej, a dostałem przyzwoitą produkcję, nadającą się do emisji w radiu.
5/10