Accept "Too Mean to Die": Uciekając od Volvo [RECENZJA]
Paweł Waliński
Jeśli lubicie ocierać z wąsa tłuszcz z bratwursta i nie szkodzi wam, że musztarda czasem chlapnie w oko, to szesnasty studyjny album Accept z pewnością was nie zawiedzie. Dokupcie tylko jeansowy bezrękawnik i bawarski kapelutek z piórkiem.
O tym, że gros heavymetalowych sław z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nie utrzymała się w oryginalnych czy najbardziej klasycznych składach decydują zazwyczaj dwie kwestie. Pierwszą jest przerośnięte ego, wskutek którego bardziej niż dojrzali faceci nagle zaczynają żreć się ze sobą jak banda osesków, albo... PESEL.
W przypadku Accept zachodzą obie te okoliczności, szczególnie że po nagraniu poprzedniego albumu, mocno nieudanego "The Rise of Chaos" z zespołu odszedł oryginalny basista, Peter Baltes, który jak się okazało, od zdzierania palców na metalowych riffach woli życie filadelfijskiego emeryta - fanatyka religijnego. W efekcie Accept stał się właściwie solowym projektem Wolfa Hoffmanna i trochę w tych kategoriach pewnie należy nań patrzeć.
Sęk w tym, odmłodzenie składu na "Too Mean to Die" dało akurat całkiem przyzwoite efekty, oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami. Kompozycje, a owszem, są bardziej zwarte i konkretniejsze, niż na poprzedniej płycie, w dodatku wydaje się, że trochę więcej czasu poświęcono na ich doszlifowanie. Jednak zarazem odczucie teutońskości, jednoznacznie odsyłające do wspomnianych już tłustych wurstów i oktoberfestowego brzęku kufli, wyraźnie się wzmogło.
Nawet jeśli - szczególnie na pierwszej połówce albumu - słyszymy jakby więcej referencji do Judasów, a zwrotka takiego "Overnight Sensation" brzmi trochę jak "Livin' After Midnight" łamane na AC/DC, gdzieś za rogiem czai się niebywała wręcz siermięga. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uzna w 2021 roku klasycznego heavy za muzykę szczególnie uzasadnioną artystycznie, jednak "Too Mean to Die" jest, jak by nie patrzeć, typowym piwko-metalem. Gdzie inni mają miecze i smoki, Hoffmann z kolegami ma butelkę, otwieracz i torbę termiczną.
Wrażenia tego nie zacierają (bo jakże miałyby?) wtręty wywiedzione z muzyki klasycznej, jak transpozycja beethovenowskiej "Ody do radości" w "Symphony of Pain" czy symfonii "Z nowego świata" Dvořáka w zamykającym płytę "Samsonie i Dalili". Jeśli jednak komuś taka konwencja pasuje, czekają na niego naprawdę porządne riffy.
Rzec można, że tam gdzie poprzednio Wolffmann próbował nas golić suchą bułką, teraz dysponuje najprzedniejszą brzytwą. Słychać to szczególnie w otwierającym album "Zombie Apocalypse" czy utworze tytułowym. Ciężko przyczepić się też jakkolwiek do tego, co wokalnie dowozi nam Mark Tornillo, który w imitowaniu Udo Dirkschneidera osiąga wyżyny niedostępne pozostałym imitatorom.
I może w tym słowie jest pewien klucz. Przy wszystkich wcale nie tak nielicznych zaletach tego albumu, "Too Mean to Die" jest w zasadzie jakąś imitacją. Imitacją zespołu, który był a już go nie ma. Imitacją świata, który był, a którego już nie ma. Imitacją muzyki która ongiś rządziła umysłami młodych, a dziś jest po prostu nostalgicznym tripem do odbycia w samochodzie marki Volvo, kiedy odwiezie się już dzieci (właściwie nawet już wnuki) do szkoły.
Nic w tym złego. Heavy metal zawsze był eskapistyczny. Tylko gdzie dawniej młodzież uciekała dzięki niemu od szarości i braku perspektyw reaganizmu czy thatcheryzmu, tam dziś jest to eskapizm od piwnego brzuszka w krainę sześciopaku i udawanie, że Volvo nie jest Volvo, ale ognistym rydwanem. I nie zrozumcie mnie źle, nic w tym złego. W końcu to Volvo to pod pewnym względem właśnie brak perspektyw.
Accept "Too Mean to Die", Mystic
6/10