Złośliwi mówią, że druga płyta Anglików z Mumford & Sons to jedna piosenka zagrana 12 razy (a w wersji deluxe - 15). Cóż z tego, skoro w każdej kolejnej odsłonie jest ona tak samo urzekająca. "Babel" jest płytą urokliwie lekką, bezpretensjonalną, z której wylewa się radosne światło.
Mumford & Sons to niby wyspiarze - choć Marcus Mumford urodził się w słonecznej Kalifornii - jednak mentalnie, a poniekąd również fizycznie, jest to zespół osadzony w Nashville.
Mentalnie, ponieważ inspiracje amerykańskim folkiem to leitmotiv twórczości grupy, co tłumaczy ich niebywałą popularność w USA. Fizycznie, ponieważ spora część materiału powstała właśnie w mekce country, a inspirujące właściwości Nashville podkreślał klawiszowiec Ben Lovett.
Panowie wychodzą więc od bluegrassu spod znaku Billa Monroe'a, kokietują fanów Boba Dylana, wyciskają esencję przebojowości współczesnego country, a wszystko to zawijają swoją firmową, radosną elegancją grania na mandolinach, banjo i wszystkim innym, co ma struny i nie jest elektryczne.
Producent Markus Dravs (Arcade Fire, Coldplay) zadbał, by każde uderzenie w struny wybrzmiało wystarczająco sugestywnie, nie ma na tym albumie niechlujności; co jest pewnym paradoksem, bo jednocześnie udało się grupie przenieść na płytę atmosferę spontanicznego muzykowania.
Uśmiech nie schodzi utworom z nut, nawet jeśli jest on czasem zabarwiony nostalgią czy tęsknotą. Z uśmiechem wystawiam więc zasłużenie wysoką notę.
7/10