Reklama

Przewodnik rockowy: Billy Joel. "Gigant"

Zacznę na serio, i to od tematu, który w naszym społeczeństwie jest zawsze (delikatnie pisząc) drażliwy. Chodzi o wciąż ujawniającą się w Polsce niechęć do Żydów. Pomijam milczeniem, to o czym po prostu wstyd pisać, czyli paskudne napisy czy rysunki na murach i niektóre wypowiedzi osób publicznych (np. polityków), natomiast wspomnę o ciekawej uwadze, jaką kiedyś znalazłem pod jednym z odcinków Przewodnika Rockowego. Otóż pewien czytelnik zwrócił mi uwagę, że to iż Żydzi tak wiele osiągają i zdobywają, nie jest wynikiem ich szczególnych zdolności (co sugerowałem), lecz że dzieje się tak, bo dzięki wzajemnemu wspieraniu się - co zresztą według mnie jest chwalebne - stać ich na lepsze szkoły, lepsze uczelnie itd. I muszę napisać, że zabrzmiało to na tyle rozsądnie, iż w duchu, przynajmniej po części, przyznałem mu rację. Tyle tylko, że z czasem znalazłem sporo przykładów podważających tę tezę. Oto jeden z nich.

9 maja 1949 roku, w Bronksie, w Nowym Jorku przyszedł na świat chłopiec, który otrzymał imiona William Martin. Jego tatą był urodzony w Niemczech, Helmuth (potem zmienił imię na Howard) Joel, który z kolei był synem żydowskiego kupca i przedsiębiorcy - Karla Amsona Joela. Po dojściu Hitlera do władzy, przeczuwając co się niedługo wydarzy, najpierw wyemigrował do Szwajcarii, a potem, poprzez Kubę, do Stanów Zjednoczonych. Natomiast mamą Williama była urodzona w Anglii, Rosalinda Nymnan. Też była Żydówką. Tuż po przyjściu na świat synka, Rosalinda i Howard przenieśli się do The Levittown, czyli do żydowskiej części dzielnicy Hicksville na Long Island. Tu, Billy (William) Joel oraz jego siostra Judith, jak wszystkie dzieci bawili się i uczyli. W ich przypadku oznaczało to także ćwiczenie gry na fortepianie, bowiem tato rodzeństwa był na tyle dobrym pianistą, że mógł ich zapoznawać z podstawami. W następnych latach, przez pewien czas Billy pobierał (ponoć ze sporą niechęcią) korepetycje, które dawali mu muzycy - Morton Estrin i Timothy Ford. Tu warto wspomnieć, że w owych latach przed naszym pupilkiem stanął spory dylemat, bo choć ojciec stawiał na sztukę, on zdecydowanie preferował sport, a dokładniej (pozwalający radzić sobie z zaczepkami kolegów)... boks. Młodemu pięściarzowi szło bardzo dobrze aż do dwudziestej czwartej walki, bowiem w jej trakcie, przeciwnik złamał mu nos. Było to przeżycie na tyle bolesne, że go otrzeźwiło i sprawiło, iż doszedł do wniosku, że muzyka jest jednak bezpieczniejsza.

Reklama

Tak się złożyło, że gdy Billy Joel miał 11 lat, jego ustabilizowany dotąd świat mocno się zatrząsł. Oto bowiem w 1960 r. rodzice się rozwiedli, a tato przeniósł się na stałe do Wiednia, gdzie później powtórnie założył rodzinę (ma z nią syna - znanego dyrygenta - Alexandra Joela). Natomiast dla familii Billa, jego odejście oznaczało na tyle znaczące obniżenie poziomu życia, że chłopiec, gdy tylko pozwolił mu na to wiek, aby pomóc mamie, zaczął pracować jako pianista w różnych barach. Owe chałtury sprawiły, że nastolatek nie zdołał ukończyć Hicksville High School. A to oznaczało, że nie było już szansy na wymarzone wcześniej studia. Joel zabawnie skomentował to kiedyś, mówiąc że skoro nie może iść na Uniwersytet Columbia, to pójdzie do... Columbia Records. A propos Hicksville High School, warto dodać, że w 1992 r., po przekazaniu do rady szkoły specjalnego eseju, Billy Joel otrzymał dyplom jej honorowego ukończenia!

Aby Billy Joel mógł wybrać się do Columbia Records, musiał posiadać coś więcej niż tylko umiejętność gry na fortepianie. Musiał mieć talent (który, jak się wkrótce okazało miał) i głębokie przekonanie, że naprawdę chce być muzykiem. A owo przekonanie zyskał, gdy w lutym 1964 r., wraz 73 milionami Amerykanów obejrzał występ The Beatles w "The Ed Sullivan Show". Powiedział potem: "Ten jeden występ zmienił moje życie...".

Pierwszym krokiem ku sławie Billy Joela, było założenie zespołu o nazwie The Echoes. Jego nazwa nie była przypadkowa, bo wraz z kolegami specjalizował się w wykonywaniu własnych wersji przebojów grup z Wielkiej Brytanii. Trochę później zaczął się udzielać jako muzyk sesyjny, aż w końcu, a był to już rok 1967, przyłączył się do formacji The Hassles, z którą nagrał dwa albumy ("The Hassles" i "Hour Of The Wolf").

W 1971 r., po odejściu od The Hassles, Billy dostał szansę podpisania kontraktu z firmą Family Productions i na jego bazie nagrania debiutanckiej płyty solowej. Jednak fatalnie zmiksowana (miała tytuł - "Cold Spring Harbor") przeszła zupełnie niezauważona. W efekcie bardzo rozżalony artysta, chcąc dalej tworzyć, musiał przyjąć pseudonim Bill Martin i pod nim przez pół roku występować, grając na żywo w barze The Executive Room w Los Angeles. Potem zaczął koncertować z własnym zespołem akompaniującym i powoli dorobił się na tyle dobrej opinii, że zainteresowała się nim... wytwórnia Columbia Records. Owo zainteresowanie przyniosło najpierw prawne wyrwanie Joela z łap Family Productions, a potem dało mu możliwość nagrania w 1973 r. pierwszego albumu dla giganta fonografii. Miał tytuł - "Piano Man", i sprzedał się w sumie w nakładzie 4 milionów egzemplarzy!

W następnych latach Billy Joel wydał kolejno albumy: "Streetlife Serenade" (1974); "Turnstiles" zawierający klasyk "New York State Of Mind" (1976) i "The Stranger" (1977). Ten trzeci, uważany za jeden z najważniejszych w całej jego dyskografii, rozszedł się w samych Stanach w nakładzie 10 milionów, a pochodzący z niego przebój "Just The Way You Are" zdobył aż dwie nagrody Grammy ("nagranie roku" i "piosenka roku")!

Po tak wielkim sukcesie, zazwyczaj (bo przecież nie można ciągle "szczytować") przychodzi przynajmniej mały kryzys. Jednak w wypadku Billy Joela nic takiego nie nastąpiło, bo jego kolejny album "52nd Street" sprzedał się w 7 milionowym nakładzie i dał mu kolejne Grammy - "album roku" i "najlepszy popowy wokalista roku". Ale jakby tego było mało, w 1980 roku artysta wydał płytę, która mogła (teoretycznie) zachwiać jego karierą. Dlaczego? Bo Joel z pełną świadomością postanowił zrezygnować z nagrywania pięknych pop-rockowych pieśni (za takie go uwielbiano) i postawił na nowofalowy rock. Efekt - album "Glass Houses" - spędził 6 tygodni na szczycie listy "Billboardu", znalazł ponad 7 milionów nabywców i dał jego twórcy tytuł Grammy "rockowego wokalisty roku", a sam został uznany za "najlepszy pop-rockowy album roku"!

Lata 80. to czas kontynuacji, a może nawet rozwinięcia tego, co osiągnął w poprzedniej dekadzie. W praktyce oznaczało to - cztery kolejne albumy studyjne: wysmakowany - "The Nylon Curtain" z 1982 r.; w roku następnym, zainspirowany soulem - "An Innocent Man" (przyniósł m.in. super-hit "Uptown Girl"); w 1986 roku przebojowy (dał m.in. mój ulubiony hit Joela "A Matter of Trust") - "The Bridge" i wreszcie w 1989, równie udany - "Storm Front". Każdy z nich rozszedł się w wielomilionowym nakładzie i przyniósł kolejne nagrody. Ale to nie wszystko, bo jeśli chodzi o jego dyskografię, to ta powiększyła się też o dwie płyty koncertowe: "Songs In The Attic" (na której znalazły się nowe wersje piosenek, które Billy stworzył na początku swojej kariery) i "???????" (zarejestrowany podczas jego występów w ówczesnym ZSRR); a także o podwójną składankę - "Greatest Hits Vol. 1 and 2". Ta sprzedała się w nakładzie... 23 milionów!

Po tak wspaniałej serii, nadeszły kłopoty. Tyle że te nie dotknęły Billa Joela na poziomie artystycznym, lecz biznesowym. Otóż wraz z początkiem lat 90. artysta został zmuszony do prowadzenia sądowych batalii o ogromne odszkodowania ze swoim byłym menażerem i byłym prawnikiem. Nic więc dziwnego, że na jego następną płytę studyjną trzeba było czekać aż do roku 1993, i że ta - "River Of Dreams", przyniosła utwory poważniejsze, wyrażające jego smutek, po tym jak został oszukany i okradziony przez współpracowników. Mimo jej powagi, publiczność ją także w pełni zaakceptowała.

Druga połowa ostatniej dekady XX wieku, to dla Billy Joela czas świadomego i stopniowego "wygaszania" kariery. Zdarzały się mu jeszcze spektakularne sukcesy, jak choćby koncert w Central Parku w Nowym Yorku dla... 980 tysięcy osób (największa publiczność kiedykolwiek zgromadzona przez jednego artystę w dziejach USA), pamiętne spektakle w Madison Square Garden, czy znakomite występy w telewizji, ale tak naprawdę zajął się czymś, co jak czuł, powinno mu dać coś więcej niż tylko kolejne platynowe płyty i nagrody. Otóż postanowił zająć się tworzeniem instrumentalnej muzyki fortepianowej. W efekcie skomponował serię utworów, które jego przyjaciel, pianista Richarda Joo nagrał i wydał w 2001 r. na płycie "Fantasies & Delusions". Większość krytyków specjalizujących się w muzyce poważnej przyjęła album dość przychylnie, a fani kupili go w nakładzie gwarantującym mu dotarcie do szczytu listy najlepiej sprzedających się krążków z muzyką klasyczną.

Natomiast ostatnich trzynaście lat, to stosunkowo nieliczne, acz zawsze wielkie, głośne i prestiżowe koncerty, publikowanie najróżniejszych składanek oraz pisanie autobiografii. A ta, z tego co wiem, wciąż czekająca na wydanie, zapewne w dużej części będzie poświęcona temu, o czym wie się stosunkowo najmniej, czyli szczegółom życia osobistego Joela. A propos tych ostatnich, to wiadomo, że artysta był trzykrotnie żonaty. I tak, w 1973 r. poślubił Elizabeth Weber Small, z którą rozwiódł się w 1982. Następną panią Joel została w 1985 Christie Brinkley, z którą jeszcze w tym samym roku Billy doczekał się córeczki - Alexy Ray Joel. To małżeństwo skończyło się w 1994 r. Natomiast ostatnią żoną muzyka była (bo i ten związek się rozpadł) Katie Lee, z którą ożenił się w 2004. Wiadomo też, że Billy Joel "od zawsze" ma kłopoty z powracającą okresowo depresją i że zdarzało się, iż próbował sobie z nią radzić za pomocą alkoholu, co w pewnym momencie doprowadziło, do konieczności poddania się odwykowi.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Billy Joel | "Przewodnik..."
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy