Tłumy na Coke Live
Grubo ponad 20 tysięcy widzów stawiło się w sobotę, 23 sierpnia, na Coke Live Music Festival w Krakowie. To więcej niż dzień wcześniej i znacznie więcej niż rok temu.
Nawet organizatorzy nie spodziewali się tylu osób. To, co jeszcze po południu było niekończącymi się rzędami toalet i stoisk gastronomicznych, wieczorem okazało się ledwie starczać.
Mocno musiała zdziwić się debiutująca Marika, kiedy zobaczyła pod główną sceną mnóstwo ludzi - dość powiedzieć, że w zeszłym roku o takiej liczbie widzów Lily Allen mogła tylko pomarzyć.
Podczas występu Mariki najlepiej bawiła się sama wokalistka. I nie jest to bynajmniej zarzut. Widać, że dziewczyna, która wydała dzień wcześniej swój premierowy album, świetnie czuje się na scenie i z własną muzyką. Publika przyjęła ją bardzo ciepło, tym bardziej, że prawie wszystkie utwory (poza coverem Amy Winehouse) słyszeli po raz pierwszy. Marika zaśpiewała nam trochę soulu, trochę reggae, trochę funku.
Krótko po niej scenę przejął Sean Paul, który do Krakowa przyleciał prosto z ojczystej Jamajki. Z samego wejścia Paula na scenę zrobiono wielkie, 15-minutowe show. Kiedy już się na niej znalazł, bez problemu złapał kontakt z publicznością i rozbujał ją dancehallowymi rytmami. Missy Elliot miała zatem ułatwione zadanie, bo widzowie byli już w doskonałym nastroju.
Wielu uważa, że to właśnie koncert Missy był najlepszy w trakcie całego festiwalu. Pierwsza dama rapu przez cały czas dyrygowała fanami, wymyślając coraz to nowe zabawy. Na kilku z nich się jednak "przejechała".
Dwa razy była święcie przekonana, że wszyscy będą znali właśnie grany utwór na pamięć i kiedy kierowała mikrofon w stronę widowni, a didżej wyciszał muzykę, bezradni fani odpowiadali ciszą. Często zdarzało się również, że raperka próbowała rozmawiać z publicznością, zupełnie nie biorąc pod uwagę, że nie wszyscy mogą ją rozumieć - Missy mówiła po prostu po swojemu, a nie wierzę, że wszyscy nastolatkowie są w stanie wyłapać poszczególne słowa przy tak charakterystycznym akcencie.
Ogromne wrażenie robiły popisy tancerzy, których Elliott ze sobą przywiozła. Ci młodzi robili z własnym ciałem to, co Eric Clapton w zeszłym tygodniu w Gdyni z gitarą. Czysta wirtuozeria (w tym wypadku gimnastyczna).
W międzyczasie koncert na Coke Stage zagrał polski zespół The Car Is On Fire, który należy pochwalić za długie, instrumentalne fragmenty, za eksperymentowanie z muzyką, które nie odstrasza, a wręcz przeciwnie, intryguje.
Najważniejszą gwiazdą drugiego dnia festiwalu był brytyjski zespół The Prodigy, który zaprezentował nam to, z czego jest znany: agresywne, pulsujące, niepokojące dźwięki przy efektownej oprawie wizualnej. Koncert grupy, choć trwał godzinę z kwadransem, nie rozczarował. Szkoda, że był to jedyny występ w trakcie festiwalu, któremu towarzyszył deszcz.
Michał Michalak, Kraków