Najgorsze płyty 2013 roku

O jakich płytach 2013 wolelibyśmy szybko zapomnieć? Stosowne zestawienie znajdziecie poniżej.

Patrycja Kazadi autorką najgorszej płyty 2013 roku?
Patrycja Kazadi autorką najgorszej płyty 2013 roku?MWMedia

Trzeba przyznać, że rok 2013 przyniósł taką liczbę znakomitych wydawnictw, że o wybór najlepszego albumu było naprawdę trudno. Mieliśmy powroty gigantów (My Bloody Valentine, David Bowie, Paul McCartney, Daft Punk), albumy na wysokie "dziesiątki" czy "dziewiątki" (Arcade Fire, Arctic Monkeys, Queens of the Stone Age, Nick Cave and the Bad Seeds, a wymieniać można długo) i świetnie zapowiadających się debiutantów (Disclosure, HAIM, Savages, Lorde).

Jednak wszyscy dobrze wiemy, że ideałów nie ma - w zeszłym roku ukazało się kilka albumów, które postanowiły zrujnować krajobraz muzyczny poprzednich dwunastu miesięcy.

Na szczęście nie było ich zbyt wiele. Jedynie cztery albumy recenzowane na stronach INTERIA.PL zakwalifikowały się do kategorii "wyrzucić z pamięci". Reszta, oceniona na neutralne "piątki", pozostanie małymi plamami na honorze artystów, którzy je wydali.

Patricia Kazadi - "Trip" (ocena 2/10)

Patricia Kazadi była znana z tego, że jest znana. Zawsze przyklejano do niej łatkę piosenkarki, jednak dopiero w 2013 roku postanowiła wydać swój pierwszy długogrający album. Najwyższy czas, bo Kazadi, jako persona od dawna brylująca na falach polskiego show-biznesu, stała się muzyczną debiutantką w wieku... 25 lat. I od razu spowodowała "bad tripa".

"Może dla samej autorki będzie zimnym prysznicem, który sprawi, że określi to, co chce robić w muzyce i co ma do dodania od siebie. Nawet jeśli kolejne single trafią na rotację mainstreamowych stacji radiowych i tak nikt nie zapamięta, kto to był i jak nazywał się kawałek. Będzie tylko kolejnymi trzema minutami muzyki z radia" - czytamy w recenzji.

Michał Wiśniewski - "La Revolucion" (ocena 4/10)

Jedyną udaną rewolucją, jaką udało się przeprowadzić Michałowi Wiśniewskiemu była ta wizerunkowa. Krótkie włosy, zarost i okulary w ciemnych oprawkach zmieniły wokalistę nie do poznania. Muzycznie - porażka. Dodajmy do tego niefortunną "Filiżankę", która weszła jak w masło w przysłowiowe "internety".

"Nieznośny patos, tekstowe mielizny. Najgorzej, że wrażenie uwspółcześnienia brzmienia także powoli mija. Jakieś pseudoklasyczne zagrywki. Wspierane 'parapetami' i smykami partie gitar. Filharmonia z Casio" - napisaliśmy.

Placebo - "Loud Like Love" (ocena 4/10)

Placebo chyba zapomniało, że nagrywali kiedyś świetne płyty, dzięki który zyskali fanów na całym świecie (w tym ogromną fan-bazę w Polsce). Słuchając albumu trudno jednak uwierzyć, że Placebo na początku kariery otrzymali błogosławieństwo od samego Davida Bowiego. Ciekawe, czy jemu podoba się "Loud Like Love"?

"Już pierwsze dźwięki 'Loud Like Love' brzmią jak sygnał alarmowy. Riff tytułowej piosenki, bo ona otwiera cały album, mógłby z sukcesem powalczyć w kategorii na najbanalniejsze rozpoczęcie płyty w historii muzyki rockowej" - uznał nasz udręczony recenzent.

Kult - "Prosto" (ocena 4/10)

W Polsce Kult jest otoczony kultem, którego lepiej nie kruszyć. Pokusimy się jednak o profanację i stwierdzimy, że tym razem im nie wyszło. Juwenaliowa studencka brać na pewno przyjmie tę płytę jak swoją i adoptuje do stadka, tuż obok "Baranka".

"Nie jest to dobry znak, gdy zespół brzmi jak własny, mniej zdolny tribute band. Jednak na 'Prosto' Kult ociera się chwilami o autoparodię. 'Dzisiaj jest mojej córki wesele', piosenka imitująca klimat polskich biesiad, to w zasadzie disco polo w nieco bardziej rockowym wydaniu" - to fragment recenzji płyty.

Dido - "Girl Who Got Away" (ocena 5/10)

Po pięciu latach od poprzedniego albumu Dido nadal jest urocza, słodka i delikatna. Pytanie tylko, ile razy można wykorzystywać ten sam przepis, dopóki się nie przeje? Ten moment chyba nastąpił. A szkoda, bo wśród nowych współpracowników piosenkarki znalazł się sam Brian Eno.

"To właśnie Brian Eno, zupełnie niechcący, wytknął to, co nie gra w czwartym albumie Dido. Kompozycja 'Day Before We Went to War', którą napisał razem z Dido i Armstrongiem, jest kołysząca, liryczna, ale w żadnym wypadku nudna. Tego właśnie brakuje piosenkom takim jak 'Love to Blame' czy 'Sitting On the Roof of the World', których monotonność zaniża ocenę całego albumu" - oceniliśmy.

Snoop Lion - "Reincarnated" (ocena 5/10)

Snoop, już nie Dogg, a Lion porzucił swoje gangsterskie korzenie i wstąpił na ścieżkę chill-outu. Nowe oblicze w rytmie reggae wymaga jeszcze doszlifowania.

"Gdy dostajemy album do rąk, pierwszy track - 'Rebel Way' jest jak wiadro zimnej wody - marudne, jęczane paskudztwo, które muzycznie bardziej niż z Jamajką kojarzy się 80'sowym lovesongiem w złym guście" - krytykowaliśmy.

MGMT - "MGMT" (ocena 5/10)

Udowodnili, że patent na melodyjne piosenki, które wyśpiewuje publiczność pod scenami festiwalowymi mają w kieszeni. Aż nagle, nie wiedzieć po co, autorzy hitu "Kids" zaczęli kombinować.

"Zastanawiam się, czy brnąc uparcie w 'kwasowe' klimaty zespół stara się komuś coś udowodnić, lub może z kimś się ściga (Syd Barrett, Animal Collective?), bo nie sądzę, że to kolejny objaw starzenia. Zwłaszcza, że muzycy nie stracili zdolności komponowania uwodzicielskich melodii" - napisał nasz krytyk.

Birdy - "Fire Within" (ocena 5/10)

Birdy debiutowała albumem ze ślicznymi coverami. W końcu postanowiła, że muzykę zrobi sama. Efekt?

"Polecam następujący eksperyment: wybierz dowolny utwór z "Fire Within". Ładny, prawda? Wylosuj jeszcze jeden. O, jaki rozmach. O, jak wzrusza. A teraz przesłuchaj całej płyty od początku do końca. Album niepostrzeżenie zaczyna męczyć" - zauważył recenzent.

Maleo Reggae Rockers - "Revolution" (ocena 5/10)

Kolejna rewolucja w tym zestawieniu. Maleo Reggae Rockers stawiają na rewolucję miłości - cokolwiek miałoby to oznaczać. Eksperymenty z gatunkami innymi niż macierzyste reggae chyba nie wyszły zespołowi na dobre.

"Szkoda tylko, że w zaślepionej pogoni za nowoczesnością zespół potrafił popsuć swoje własne kompozycje. Idealnym przykładem są syntetyczne niby-wobble w "Nie za późno". Niestety, brzmią jakby w pewnym etapie tworzenia krążka autorzy stwierdzili 'no tak, wszystko pięknie, ale musimy dodać coś, co nam pozwoli napisać w press info, że jesteśmy nowocześni'. Okropny fragment, niestety nie jedyny" - pisaliśmy w recenzji płyty.

Justin Timberlake - "The 20/20 Experience - 2 of 2" (ocena 5/10)

Trzeba przyznać Justinowi jedno: jak ktoś opowiada, że ma materiał na co najmniej dwa albumy, a wydaje tylko jeden, to ta druga płyta nigdy się nie ukazuje. Tymczasem Timberlake nie blefował.

"Justin Timberlake po raz kolejny udowodnił, że to on ustala reguły gry. Ma kaprys zawiesić karierę muzyczną w najlepszym momencie na siedem lat, to zawiesza. Ma kaprys nagrać 11-minutowy kawałek bez refrenu, to go nagrywa. Ma kaprys wydać płytę z odrzutami z poprzedniej sesji, to ją wydaje" - podsumował nasz recenzent.

Bille Joe + Norah - "Foreverly" (ocena 5/10)

Pop-punkowy Billie Joe Armstrong + neo-soulowa Norah Jones = klasyka country. Nie jesteśmy pewni, czy powyższe równanie nie kłóci się z jakąś teorią matematyczną.

"Billie i Norah raczej sprawiają wrażenie dwóch dorobionych gwiazdek, które mają ochotę na snobistyczną rozrywkę i postanowiły sobie znaleźć coś nietykalnego i zrobić po swojemu. Z tym że tego 'swojego' tutaj jak na lekarstwo" - czytamy w recenzji płyty.

Britney Spears - "Britney Jean" (ocena 5/10)

Britney miała w tym roku wyjątkowego pecha. Nagrała dość chwytliwą płytę, która zaliczyła totalną klapę komercyjną i szorowała dna zestawień lub w ogóle na nie nie trafiła.

"Za żwawym bitem w stylu 'Ace of Base spotyka Will.i.ama' nie kryje się żadna dodatkowa głębia. Najbardziej skłaniałbym się uwierzyć Britney w utworze 'Body Ache', w którym to podmiot liryczny chce sobie potańczyć aż do upadłego" - pisaliśmy o albumie.

W 2013 roku płyty recenzowali Michał Boroń, Bartosz Donarski, Filip Lenart, Michał Michalak, Olek Mika, Mateusz Natali, Paweł Waliński, Daniel Wardziński, Artur Wróblewski.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas