Kuba Sienkiewicz ze wsparciem córki. Zosia Sienkiewicz idzie w ślady Kwiatu Jabłoni
Oprac.: Michał Boroń
Na solowej płycie "Pani Bóg" Kuba Sienkiewicz gościnnie zaśpiewała najmłodsza córka lidera Elektrycznych Gitar. 14-letnia Zosia Sienkiewicz tym samym idzie w ślady swojego bardziej znanego rodzeństwa - Kasi i Jacka, którzy stoją na czele grupy Kwiat Jabłoni.
Kuba Sienkiewicz na wydanej na początku listopada płycie "Pani Bóg" opowiada o świecie, o Polsce i o samym sobie. Do współpracy lider Elektrycznych Gitar zaprosił wirtuozów jazzowej gitary -specjalistów stylu "new acoustic" i "gypsy swing" Sebastiana Rucińskiego i Tomasza Wójcika, których wsparł Kosma Kalamarz na gitarze basowej.
Podobnie jak na poprzedniej płycie, 63-letni muzyk zaprosił do zaśpiewania chórków w niektórych piosenkach swoją najmłodszą córkę, 14-letnią Zosię Sienkiewicz.
"Chodzę do szkoły muzycznej. Przygodę z pianinem zaczęłam, gdy miałam 6 lat, chodzę też na zajęcia chóru. Pewnego dnia tata zapytał, czy chciałabym nagrać chórki do jednej z jego piosenek" - opowiadała Zosia w "Dzień dobry TVN".
"Pamiętam, że od małego słuchałam muzyki taty. Do wspólnego nagrywania podchodziliśmy na spokojnie, bez napięcia. Na koncertach muszę radzić sobie ze stresem. Początkowo są duże emocje, a później przyzwyczajam się już do tej atmosfery" - dodaje.
Większość repertuaru "Pani Bóg" stanowią utwory z ostatnich sześciu lat, ale są też trzy wydane wcześniej na płytach Elektrycznych Gitar, które Kuba Sienkiewicz postanowił poprawić i autorska wersja piosenki "Serce jak pies" znanej wcześniej jako tekst do melodii Paula McCartneya.
Kuba Sienkiewicz i nowa płyta "Pani Bóg". "Chwalą bardziej moje dzieci"
W tym roku Kuba Sienkiewicz zaczął ograniczać zakres swojej pracy jako lekarz (jest doktorem neurologii). Zakończył swoją 20-letnią współpracę z Fundacją "Żyć z Chorobą Parkinsona", a niedługo zakończy też 38-letnią pracę w publicznym szpitalu. Od 2025 r. zamierza zostawić sobie tylko dwa prywatne gabinety.
Zobacz również:
Iza Komendołowicz, PAP Life: W pana życiu pierwsza była medycyna czy muzyka?
Kuba Sienkiewicz: - Najpierw zostałem lekarzem, a dopiero po kilku latach, w 1990 roku, publicznie człowiekiem estrady. Wcześniej interesowałem się muzyką jako meloman. Od czasów liceum szczególnie upodobałem sobie piosenkę jako formę artystyczną wyrażania siebie i opisywania świata. Z tego wzięła się własna twórczość.
Po raz pierwszy swoje utwory zaprezentowałem przed dużą widownią w roku 1981, podczas studenckich strajków okupacyjnych na Akademii Medycznej. Była to idealna okazja, aby przed przychylną widownią wielokrotnie wykonywać swój repertuar. Wtedy był wielki głód kultury niezależnej. Okazało się, że nagrania z moimi piosenkami były spontanicznie kopiowane. Dzięki temu występowałem trochę w latach 80. w drugim obiegu. Uważałem to tylko za przygodę i nie wiązałem swojej przyszłości z regularnymi występami. W roku 1989 moi koledzy namówili mnie, żeby utwory, które zebrały mi się w szufladzie, jakoś wydać, zaprezentować światu, a najlepiej zrobić to w formie bigbitowej. I tak powstały Elektryczne Gitary.
Dlaczego w ogóle poszedł pan na medycynę?
- Mocno zadziałał na mnie przykład mojej mamy, która była wybitnym psychiatrą. Obserwowałem ją podczas pracy, nawet jeździłem z nią na dyżury, kiedy nie miała, co ze mną zrobić, nocowałem z nią razem w Tworkach [Maria Sienkiewicz była ordynatorem jednego z oddziałów psychiatrycznego w Tworkach - red.], szedłem na obchody, przyglądałem się również pracy ambulatoryjnej. Myślę, że zaimponowała mi swoim podejściem do chorych i to pewnie odezwało się później u mnie przy wyborze zawodu.
Przez całe swoje dorosłe życie był pan "dwuzawodowcem", lekarzem i artystą. Czy pacjenci traktowali poważnie lekarza, który występuje na scenie? A z drugiej strony, czy koledzy artyści oczekiwali od pana porad lekarskich?
- Pomagam chętnie koleżankom i kolegom artystom, jak tylko potrafię. Pacjenci, na szczęście, mnie nie rozpoznają. Schorzenia neurologiczne budzą duży lęk i chorzy w stresie nie mają głowy do interesowania się prywatnymi sprawami swojego lekarza. Traktują mnie jak każdego innego neurologa.
Trudno się do pana dostać.
- Przyznaję, że kolejkę mam długą prawie na rok. Oczywiście zdarza się, że pacjenci podejmują temat mojej działalności estradowej, ale ostatnio bardziej chwalą moje dzieci. Chętnie rozmawiam o sztuce podczas wizyty, bo taki nieformalny kontakt i trochę luzu wobec nieprzyjemnych spraw zdrowotnych jest chorym potrzebny.
Kuba Sienkiewicz o popularności Elektrycznych Gitar: To był obłęd
Był taki czas, wcale niekrótki w pana karierze artystycznej, kiedy cieszył się pan ogromną popularnością. Jak pan łączył koncerty z pracą lekarską i z życiem?
- To był obłęd i nikomu tego nie polecam. Dawałem radę, bo byłem młody i zdrowy. Poza tym pracowałem kompulsywnie, uciekając od problemów osobistych. Dydaktyka, działalność usługowa i naukowa plus estrada dawały się z trudem pogodzić przez pierwsze dziesięć lat. Nie umiałem skończyć z graniem, dlatego z bólem rezygnowałem z pracy naukowej i szpitalnej. Właściwie dopiero przez ostatnie dziesięć lat złapałem równowagę - ogarniam pracę jedną i drugą. Mam około pięćdziesiąt koncertów rocznie. To pozwala jeszcze na wykonywanie drugiego zawodu.
Nigdy pan nie chciał zrezygnować z pracy lekarza?
- Nie. Praktyka lekarska jest psychicznie bardzo nagradzająca i trudno się z nią rozstać, ciężko odpuścić ten kawałek życia.
A praca artysty?
- Oczywiście też, ale ona przebiega w innym rytmie, w innym cyklu i można sobie robić przerwy. Można też powracać z jakimiś projektami artystycznymi w odpowiednim momencie. Nie ma takiego ciągłego zobowiązania, jak w przypadku pracy lekarskiej.
Tęskni pan czasem za taką popularnością z okresu "Kilera", czy płyt "Na krzywy ryj" i "A ty co"?
- Tamta popularność pozwoliła mi się dostać do kanonu popkultury. Korzystam z niej do tej pory, promując nowe utwory oraz wykonując dawny repertuar z Elektrycznymi Gitarami. Uważam jednak, że moja popularność była za bardzo rozdmuchana. Zajmuję się od początku piosenką niszową, literacko-muzyczną, która jakiś przypadkiem, szczęśliwym zrządzeniem losu została wypromowana. A mój prawdziwy żywioł to jednak jest to, co robiłem w latach 80., czyli występy w klubach, mieszkaniach, na małych scenach. Taki bezpośredni kontakt z widownią, poprzez piosenkę zaangażowaną i reagującą na bieżący kontekst. W ostatnich latach do tej formy wracam i czuję się w tym dobrze. Na dużej scenie nie czułem się nigdy na swoim miejscu.
8 listopada ukazała się pana najnowsza płyta "Pani Bóg". W odbiorze muzycznym jest trochę oldschoolowa. Teksty komentujące rzeczywistość w mocnych słowach, gitara. Dla kogo pan tak naprawdę tworzy?
- Zaczynam od siebie. Sam chcę się dobrze czuć z tym, co prezentuję na płycie i przed widownią. Istnieje nadal publiczność interesująca się taką formą przekazu, jaką jest piosenka artystyczna. Tym razem proponuję tej właśnie widowni program oparty w większości na utworach z ostatnich lat oraz kilku starych - poprawionych.
Brzmienie płyty powierzyłem wirtuozom elektrycznej gitary jazzowej, specjalistom new acoustic i gypsy swing. To muzycy, z którymi współpracuję od 2017 roku - gitarzyści Sebastian Ruciński i Tomasz Wójcik. Towarzyszy im na basie Kosma Kalamarz. Do niektórych chórków zaprosiłem najmłodszą córkę, Zosię Sienkiewicz [podobnie jak na poprzedniej płycie "Moja bańka" - red.]. Zapewne słuchacze zwrócą uwagę na wspaniałe improwizowane i melodyczne partie gitar. W tekstach, jak zwykle u mnie, sprawy trudne podane są lekko oraz sprawy błahe - ciężko, czyli zabawa słowno-muzyczna, czasem całkiem na serio.
Uważa pan, że pewna amatorskość tych wykonań jest ich atutem?
- Partie gitar są w pełni profesjonalne, a mój głos - no cóż, trzeba wytrzymać. Nie ma perkusji - to może być atutem albumu "Pani Bóg". Kompozycje - raczej przystępne, żeby dały się zaśpiewać i zagrać przez każdego niedzielnego gitarzystę. Teksty - pewnie, że amatorskie, ale wieloznaczne, pozostawiają słuchaczowi pole do własnych skojarzeń.
Muszę wspomnieć, że algorytmy na niektórych serwisach cyfrowych od razu już pierwszy singel, czyli piosenkę "Piękne dni", a następnie cały program "Pani Bóg", zakwalifikowały jako blues. Tym samym debiutuję jako bluesman i oczekuję na zaproszenia ze strony krajowych scen bluesowych.
W swoich tekstach często komentuje pan rzeczywistość. Półtora roku temu, czyli jeszcze za rządów poprzedniej władzy, udzielił pan wywiadu, że dla artysty zaangażowanego takiego jak pan - im gorzej, tym lepiej. Jest o czym śpiewać i z czego się pośmiać. Teraz jest się z czego śmiać?
- Sytuacja jest nadal dynamiczna, głęboko podzielone społeczeństwo, wiele zagrożeń zewnętrznych i wewnętrznych, czyli czasy jak zwykle przejściowe. W takich warunkach piosenka artystyczna ma się dobrze. Opresyjność czasów dobrze służy sztuce, ale do pewnych granic. Kiedy jest spokój, rodzi się eksperyment. Kiedy jest ucisk - sztuka staje się zaangażowana. Ale kiedy jest katastrofa, to nie ma sztuki w ogóle. Obyśmy nie musieli tego przerabiać. W piosence "Wolność jest straszna" całkiem na serio śpiewam, że wolność jest trudna i niewygodna, ale trzeba ją nieść i dbać o nią. Dziś możemy poetycko komentować rzeczywistość i bawić się w sztukę. Warto to docenić.
Kuba Sienkiewicz o sukcesie Kwiatu Jabłoni: Uczucie wielkiej ulgi i satysfakcji
Wspomniał pan o swojej córce, Zosi Sienkiewicz, z którą pracował pan przy ostatnich dwóch płytach. Ale muszę zapytać o dwoje innych dzieci - rodzeństwo Kasię i Jacka, którzy tworzą zespół Kwiat Jabłoni. Jakie to uczucie być znanym artystą i w pewnym momencie odkryć, że więcej piszą o pana dzieciach niż o panu?
- To jest uczucie wielkiej ulgi i satysfakcji, że im się udało. W moim pojęciu sytuacja taka zdejmuje ze mnie presję na dbanie o własną promocję. Podświadomie czuję, że moje dzieci kontynuują coś rozpoczętego przeze mnie. I zupełnie mi nie przeszkadza, że ich sukces jest większy. To nowe pokolenie perfekcjonistów. Dbają o każdy detal występu. Są wyedukowani muzycznie i mają warsztat. Konsekwentnie promują swój przekaz prozwierzęcy i wegański. Ja tak nie umiałem funkcjonować, ale przynajmniej oni wiedzą, jak to robić. Uważam, że w ogóle muzyka na świecie jest coraz lepsza, a Kasia i Jacek w tym zjawisku uczestniczą.
Zachęcał pan ich do wykonywania muzyki?
- W domu i w samochodzie było dużo różnej muzyki. A kiedy zajmowałem estradą, wiele razy zabierałem dzieci na swoje występy. Poza tym, organizowaliśmy w kręgu rodziny i znajomych folkowo-jazzowe jam session. Taka praktyka muzyczna wystarczyła, żeby przekazać pasję.
Jak wyglądały takie domowe jam session?
- Najpierw w domu, potem w różnych klubach zbieraliśmy się w grupie pasjonatów wspólnego grania. Zapraszaliśmy kogo się dało, specjalistów od new acoustic, jazzu i folku. Niektórzy nasi goście naprawdę umieli grać. Z czasem dzieci przejęły kontrolę nad tymi jam session i same tym sterowały. Było to takie wstępne doświadczenie muzyczne i pół-estradowe.
Czy ich popularność pana zaskoczyła?
- Martwiłem się jedną rzeczą. Kasią od bardzo młodego wieku na pytanie, kim chce zostać, odpowiadała konsekwentnie, że chce być gwiazdą estrady. I prawdę mówiąc, mnie to przerażało, bo wiedziałem, jak nieprzewidywalna jest kariera w popkulturze, jak bardzo rządzi przypadek i też obserwowałem, jak głęboką frustrację przeżywają różni ludzie, którzy chcieli na tej estradzie funkcjonować, a im nie wyszło. Dlatego kiedy Kwiat Jabłoni odniósł sukces, kamień spadł mi z serca.
Był pomysł, żebyście kiedyś razem wystąpili?
- Kasia z Jackiem przez kilka lat akompaniowali mi podczas moich koncertów solowych. Zaprzestaliśmy tej praktyki, kiedy założyli zespół Hollow Quartet i wystartowali do talent show [w 10. edycji "Must Be The Music" w Polsacie dotarli do półfinału]. Wówczas uznaliśmy, że nie będziemy się razem pokazywać, żeby nie było niezdrowych domysłów co do ich ewentualnych sukcesów na estradzie. Udało się - dopiero po kilku latach odsłoniliśmy publicznie nasze związki rodzinne.
A teraz?
- A teraz jesteśmy tak zapracowani, że na razie nie myślimy o wspólnych projektach, ale kto wie. Wszystko jeszcze przed nami.