Gdzie ci mężczyźni?
Na gali MTV EMA 2012 Justin Bieber po raz trzeci z rzędu został uznany najlepszym wokalistą. W męskim popie rzeczywiście zapanowała posucha.
Jak to się stało, że statuetkę, którą niegdyś odbierali Michael Jackson czy będący w szczycie formy Robbie Williams, teraz notorycznie dostaje 18-latek o nieskazitelnej grzywce i piosenkach z taśmy produkcyjnej?
W czasach gdy o względy konsumentów popkultury biją się takie wokalistki jak Rihanna, Katy Perry, Lady Gaga, Ke$ha, Taylor Swift, Selena Gomez, Lana del Rey (celowo nie umieszczam Adele w tym gronie, ponieważ Brytyjce udało się wybić ponad ten wyścig), chłopcy szybko podzielili wpływy: One Direction "wzięli" dzieci i nastolatki młodsze, Justin Bieber nastolatki nieco starsze.
Ostatnim wokalistą pop, który umieścił swój album na szczycie rocznego zestawienia światowych bestsellerów płytowych, był James Blunt. W 2006 roku. Ostatnio piosenkarz zasugerował, że kończy karierę.
Testosteronu na listach przebojów jest więc coraz mniej, abstrahując od jajcarskich wybryków typu LMFAO.
Na palcach jednej ręki można policzyć solowych wokalistów, którzy osiągnęli względny sukces światowym popie w ostatnich dwóch, trzech latach. Michael Bublé, Bruno Mars, Justin Bieber, Frank Ocean... może Chris Brown. Trochę. Usher już słabnie. Robbie Williams akurat wrócił na szczyt brytyjskich zestawień, ale z jednym z najsłabszych albumów w swojej karierze.
Kto by przypuszczał, że to właśnie w muzycznym show-biznesie urzeczywistni się scenariusz "Seksmisji".
Panowie, pobudka!