Reklama

Elton John: Przyjemność i cierpienie

"Jesteście niesamowici, że wytrwaliście w tej okropnej, okropnej pogodzie i daliście mi tyle miłości. Dziękuję, Warszawo!" - powiedział na pożegnanie Elton John. Brytyjski artysta grał na stadionie Polonii przez dwie godziny z kwadransem!

A wydawało się, że koncert może nie dojść do skutku. Warszawę nawiedziła upiorna burza, ludzie chowali się w popłochu, gdzie tylko mogli, bądź biegli do stoiska z płaszczami nieprzemakalnymi z taką determinacją, jakby trzymano tam co najmniej świętego Graala. Gdy woda zaczęła sięgać kostek, w namiotach gastronomicznych - w jednym z nich miałem przyjemność stacjonować - niektórzy wchodzili na zgrzewki z coca-colą, które były chyba jedyną szansą na uratowanie butów przed dewastującym, błotnym strumieniem.

Mimo że wyglądało to fatalnie (gorzej niż przed U2 w 2005 roku, ale nie tak strasznie jak na Nelly Furtado w Poznaniu), Elton John, uśmiechnięty, w niebieskiej koszuli i pełnym cekinów smokingu, jednak pojawił się na scenie. "Przepraszam za pogodę, ale będziemy się dziś świetnie bawić, dobrze?" - powiedział na powitanie. Choć Brytyjczykowi zalewało fortepian, grał wytrwale, grał długo, często podrywał się z miejsca i widać było, że nie chce koncertu odbębnić i schować się czym prędzej w cieplejszym miejscu.

Reklama

Trudno jest dotrzeć do widzów, którym ulewa okłada twarz coraz mocniejszymi uderzeniami, którym woda przelewa się przez dziurki od sznurówek, ale dało się dostrzec wśród tej kilkutysięcznej widowni tańczące, kolorowe pelerynki. Zwłaszcza przy rockandrollowych kawałkach, jak choćby "Saturday Night's Alright (For Fighting)" na początku koncertu czy "The Bitch Is Back" pod koniec.

Często, przy najróżniejszych okazjach, przywołuje się metaforę z winem (im starszy, tym lepszy), i w przypadku Eltona jest ona jak najbardziej zasłużona. Wydaje się, że jego wokal brzmi jeszcze lepiej niż w latach 90., a już na pewno bez porównania piękniej, pełniej niż na początku jego kariery. Jeżeli już przy winiarskich skojarzeniach jesteśmy - 63-letni Brytyjczyk zachował się jak gospodarz z biblijnej przypowieści, który najlepsze wino podał na końcu. Elton wszystkie swoje najsłynniejsze utwory zostawił na finał koncertu.

Przełomowym momentem była piosenka "Rocket Man", którą Brytyjczyk wydłużył do 10 minut za sprawą brawurowych, fortepianowych solówek. Publiczność ożywiła się wtedy nie na żarty i w nagrodę usłyszała same wielkie przeboje. Było "Sacrifice", "Sorry Seems To Be The Hardest Word", "Something About The Way You Look Tonight", wreszcie "Candle In The Wind" - wbrew zapowiedziom organizatorów wokalista nie zadedykował tej piosenki ofiarom katastrofy pod Smoleńskiem, a w każdym razie nic o tym nie wspomniał.

Po dwóch godzinach grania i śpiewania Elton John zszedł ze sceny, by za chwilę na nią wrócić i wykonać dwa utwory na bis. "To kompozycja, która zmieniła moje życie" - powiedział o "Circle Of Life". Na telebimach pojawiły się sceny z "Króla Lwa", a matka natura dała nam chwilę wytchnienia. Ostatnia piosenka, która wybrzmiała w Warszawie to "Your Song".

Fantastyczny głos Eltona Johna, jego profesjonalne podejście do zawodu, radość, z jaką odrywał się od fortepianu, by pokrzyczeć do widzów, entuzjazm, z jakim wykonywał dzikie, rockandrollowe solówki - to wszystko sprawiło, że oglądanie jego koncertu w niezwykły sposób połączyło przyjemność z cierpieniem.

Michał Michalak, Warszawa

PS. Ale że "Can You Feel The Love Tonight" nie zagrał? Jak to tak?

Czytaj także:

Szaleństwa sir Eltona

"Język elit" - blog Michała Michalaka

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: cierpienie | Eltonem Johnem | przyjemność | john | Elton John | Reginald Dwight
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy