Początki Przystanku Woodstock: Deszcz i legenda o skinach
Z jednej strony najgorsze zaplecze w całej historii festiwalu, organizacyjne trudności, ale też wprowadzenie Złotych Bączków, rosnąca frekwencja i pierwsza woodstockowa płyta - przed tegorocznym Przystankiem Woodstock przypominamy, jak wyglądała druga edycja tej imprezy, która odbyła się w 1996 roku w Szczecinie-Dąbiu.
Na stronach Interii możecie przeczytać fragment książki "Przystanek Woodstock. Historia najpiękniejszego festiwalu świata", napisanej przez Jana Skaradzińskiego i Jurka Owsiaka. Poniżej prezentujemy rozdział poświęcony organizacji drugiego Przystanku - w 1996 roku w Szczecinie-Dąbiu. Przypomnijmy, że tegoroczna, 21. edycja imprezy odbędzie się w dniach 30 lipca - 1 sierpnia w Kostrzynie nad Odrą.
Nowa lokalizacja to wybór czy konieczność?
Jurek Owsiak: - Tylko tam zaakceptowano nasz pomysł. Ale po dzień dzisiejszy Szczecin jest trudnym miejscem do robienia jakichkolwiek imprez.
Ja nigdy nie byłem w Szczecinie...
- Jest daleko, w narożniku, do dziś nie prowadzą tam żadne dobre drogi. Stamtąd blisko jest tylko do jednego miejsca - do Berlina.
Skąd więc wziął się pomysł na to miasto?
- W związku z tym, że sołtys "Gucio" zdecydowanie potwierdził swój brak zainteresowania powtórką festiwalu, zaczęliśmy poszukiwania od nowa. Przy okazji należą się tu gratulacje mediom, bo to one miały wpływ na decyzję pana sołtysa... Ale trudno. Mario, gitarzysta szczecińskiej kapeli Quo Vadis, nasz przyjaciel, dał cynę, że jest tam takie miejsce. Pojechaliśmy pogadać. "A jak ty jesteś tu umocowany?" - pytam Quo Vadisa. "No, znam wszystkich, gramy tu w domu kultury".
Quo Vadis to nie był poziom wyczynowy ani pułap Opola, ale produkcja własna z ogromną determinacją - sami wydawali swoje płyty. Pojechaliśmy na spotkanie w urzędzie miasta. Wiceprezydent, panie z działu kultury, byli też żołnierze, bo to strefa przygraniczna, i my. I... spotkałem się z całkiem przyjemnym przyjęciem. "Fajny pomysł, będzie się coś działo" - usłyszałem to, co chciałem usłyszeć. Zresztą tak jak w Czymanowie pierwszy napotkany lokales odkręcił szybę i kazał mi wypierdalać, tak tu krzyknął: "Sie ma Jurek!". Co uznałem za dobrą wróżbę. Pewnie znaczenie miało też to, że byliśmy po kolejnym sukcesie finału Wielkiej Orkiestry, co umacniało naszą pozycję.
A samo miejsce imprezy?
- Szczecin-Dąbie, czyli tak naprawdę pod Szczecinem, czyli teren aeroklubu, czyli miejsce tak zwanej cofki - woda w Odrze się cofa i woda z morza zalewa okolicę. Trzeba przejechać przez mosty. Pierwszy raz pojechałem tam wczesną wiosną - i teren nie wyglądał najpiękniej, ale wyobraźnia od razu podpowiedziała mi, gdzie skosimy trawę, gdzie postawimy scenę, a gdzie płot...
W każdym razie miasto przyjęło nas bardzo miło. Quo Vadisa Mario, który na co dzień zawodowo jeździ żukiem, wyznaczamy na osobę reprezentującą nas w Szczecinie. Jest tym przejęty, choć później okaże się, że prócz serca nie ma żadnych umiejętności organizacyjnych - i wszystko praktycznie spadnie na mnie na dwa tygodnie przed imprezą!
Jadąc przez mosty zastanawiałem się, jak ludzie przedostaną się przez całe miasto. Ale okazuje się, że pociąg staje w Dąbiu, czyli ludzie przejadą nie przez miasto, tylko od drugiej strony. Dobra nasza. Obok sceny baraki, jakie komuna stawiała dla robotników. Tam powstają właśnie jakieś biznesy, jakieś hurtownie szminek i lakierów do paznokci. Wyglądają fatalnie, ale dogadaliśmy się w sprawie dwóch pokoi dla naszych potrzeb biurowych oraz dla artystów. Fajnie, chociaż to najgorsze zaplecze w całej historii festiwalu. Ale ten festiwal był budowany nie na dobrym zapleczu, lecz na emocjach. To pozwalało przekonać artystów: "Posiedź tu chwilę i poczekaj na swoją kolejkę, potem grasz, a potem jedziesz do hotelu". A hotele Szczecin miał już w miarę dobre, czterogwiazdkowe.
Szczecin-Dąbie nie miał żadnego kontrkandydata?
- Żadnego poważnego.
Organizacyjnie...
- Nie było łatwo. Facet, który wynajmował toi-toiki, nie dość że się spóźnił i przywiózł je ostatniego dnia (a przecież wiele osób przyjeżdża na festiwal wcześniej, żeby sobie po prostu pobyć), to przywiózł ich zdecydowanie za mało - w każdym razie już stała kolejka, kiedy osobiście rozładowywał samochody, zresztą ... ubrany w garnitur [śmiech]. Na szczęście letnie festiwale rockowe rządzą się swoimi prawami i apokalipsa nie nastąpiła. Sanepid był początkowo bardzo, bardzo rygorystyczny i zażądał kategorycznie kanałów ściekowych - odpuścił dopiero... na obiedzie, podczas którego byłem jedynym zmotoryzowanym, a więc jedynym nie spożywającym (i rozwoziłem z Mario towarzystwo po domach). Zresztą na tym kwicie akceptującym, kwicie przecież z dużego miasta, jedziemy po dzień dzisiejszy.
Obok ciąg ogródków działkowych, których właściciele piszą listy protestacyjne, że będzie sodomia z gomorią, zakładają komitet protestacyjny, śpią tam pilnując i w ogóle. No i na trzy dni przed festiwalem zaczyna padać deszcz - i pada non stop. Nasz barak przyjmuje deszcze na siebie, a że jest zrobiony z płyty pilśniowej, dykty i trocin - zaczyna śmierdzieć. I oczywiście przecieka, w tysiącu miejscach, dach sceny. Jesteśmy jak najgorszej myśli, zastanawiamy się, czy ludzie w ogóle przyjadą, ale kiedy mimo deszczu zaczynają przyjeżdżać i rozbijać namioty - wstępuje w nas optymizm. A równo z początkiem pierwszego koncertu przestaje padać! Po prostu bioenergia z dołu spowodowała rozstąpienie chmur i wyjście słońca. Cud!
Ale błoto przydało się do zabawy?
- Błota dużo nie było, ponieważ cały teren porastała trawa, której zresztą nie zdążyliśmy skosić.
Rozumiem jednak, że gdy festiwal w końcu ruszył, poczułeś ulgę.
- Ulga trwała krótko, do momentu pojawienia się nazajutrz pierwszej relacji prasowej. Zatytułowana była następująco: "Zabito taksówkarza. Ruszył Przystanek Woodstock". Taka zbitka - bo faktycznie zabito w mieście taksówkarza i faktycznie ruszył festiwal. Jedno z drugim łączyła tylko zbieżność w czasie.
To był mokry Przystanek również dlatego, że wpuściłeś piwo...
- Po wielu dyskusjach - tak między sobą, jak i z miastem - postanowiliśmy jednak spróbować. Daliśmy stoiskom wielką ochronę - żeby nic się nie stało, żeby ludzie nie wariowali. Sprzedaż rozpoczęliśmy o godzinie siedemnastej, równo z rozpoczęciem koncertów. Specjalnie patrzyłem ze sceny i widziałem, że wszystko przebiega normalnie, żaden tłum do stoisk nie pobiegł. Aż do momentu... Trzeciego dnia nagle od strony wiat z piwem i jedzeniem słychać jakieś wrzaski. Natychmiast wysyłamy tam czujkę Niebieskiego Patrolu, czyli profesjonalistów (mających prawo używania kajdanek). Po chwili krzyki się wzmagają, a zaraz potem zapada cisza...
Ważne jest dla tej opowieści, że jeszcze przed festiwalem chodziły słuchy, iż skini ze Szczecina porwali dziewczynę i nie chcą jej uwolnić - nim to się okazało nieprawdą, zdążyło zrobić odpowiedni nastrój. Wreszcie wracają nasi wywiadowcy. Zastali taką sytuację - tłum opanował pierwsze stoiska z piwem (po drodze przewracając budkę z watą cukrową), które leje się strumieniami, i szykował się na następne, już puste, bo ich obsługa w panice dała nogę. No i skandowanie: "Chcemy piwa! Piwo za darmo!". "I co zrobiliście?" - pytam Patrol. "Dość boleśnie zwróciliśmy uwagę tym, którzy stali najbliżej. Winnym czy niewinnym - wszystko jedno". Czyli nalewaki zostały odbite, a tłum rozbiegł się po namiotach - i właśnie wtedy rozległ się ten najgłośniejszy okrzyk. "Zaraz potem sprzedawcy wrócili i już wznowili pracę". Ale to nie koniec - pół godziny później wywołuje mnie delegacja woodstockowiczów: "Grupa skinów napadła na nas kiedy się bawiliśmy". Ja: "Przecież wiem, że nie bawiliście się, tylko opanowywaliście piwo". Czyli legenda o skinach zaczyna żyć własnym życiem, a mimo że na festiwalu nie było nawet ćwierć skina, przydali się do zwalenia na nich winy... Ale to też jeszcze nie koniec. Bo dwa miesiące po Woodstocku dostaję list: "Przepiękny festiwal. Czułem się rewelacyjnie. Tylko chyba właśnie ja niechcący jestem winny zawieruchy z piwem. Bo graliśmy przy namiotach z gitarką i bębenkami do różnych prostych tekstów, w tym 'Piwo za darmo / Chcemy piwa'. I wydaje mi się, że ludzie to podchwycili, ponieważ zaraz potem zaczęła się jakaś zadyma". [śmiech]
Piwo Bosman - bo o nim tu mówi - zakończyło festiwal bez strat, ale i bez specjalnych zysków. Innymi słowy - wcale nie popłynęła rzeka alkoholu. Za to przebojem okazała się kasza na liściu kapusty w cenie złotówki.
Festiwal się rozrasta nie tylko pod względem liczby uczestników.
- Tak. Po raz pierwszy stanęło dziesięć czy dwanaście polowych automatów telefonicznych.
Generalnie - łatwiej było w Szczecinie czy rok wcześniej?
- Tutaj było łatwiej. W programie telewizyjnym "Róbta co chceta" i w radiu wyjaśniliśmy ludziom, o co nam w tym wszystkim chodzi. Wiosną w klubie Riviera-Remont wręczyliśmy Złotego Bączka zwycięzcom w plebiscycie publiczności (Quo Vadis i Orkiestrze Na Zdrowie). Dostaliśmy więcej kaset zgłoszeniowych, a nawet kilka płyt CD (przesłuchuję je sam i sam podejmuję decyzję o zaproszeniu lub nie zaproszeniu). Rozmawiamy z artystami, których naprawdę chcemy u nas widzieć...
Skąd się wzięły Złote Bączki?
- Puszczając muzykę z Woodstocku w radiu po prostu chcieliśmy zobaczyć, która kapela się najbardziej podoba, ale chcieliśmy też odpowiedzieć na to, co już wtedy działo się z Fryderykami. Bo już wtedy widać było, że rządzą nimi korporacje, że nie wiadomo kto głosuje, że to wcale nie jest czysta sprawa. Nagroda nawiązywała do zabawki, którą się bawiłem jak byłem mały - czegoś, co rozkręcone lata po całym pokoju rozniecając iskry. Bączka narysowałem sam i szkic zaniosłem rzeźbiarzowi znalezionemu w Warszawie na Puławskiej. Wykonał ich chyba ze czterdzieści - lekkich, nieładnych, topornych, no i nie odlanych, tylko drykierowanych (czyli wyciskanych). Nie odebrałem ich i nie zapłaciłem za nie, rozstaliśmy się z awanturą. Dopiero później dogadaliśmy się, że chodzi o odlew. Bączek stoi w marmurze i ma wygrawerowaną tabliczkę. Raz do roku chodzę do grawera i rozmowa zawsze wygląda tak: "Według wzoru?" - pyta. "Według wzoru" - odpowiadam.
Odkąd spopularyzował się internet, głosy napływają naprawdę masowo, nawet w ilości kilkudziesięciu tysięcy. Co nieźle brzmi, prawda? Z satysfakcją zauważyłem, że w cv laureatów ten Złoty Bączek jest często wymieniany.
Z ręką na sercu - nigdy nie "kontrolowałeś" wyników?
- Z ręką na sercu - nigdy w życiu. Mogę się przyznać tylko do podkręcania fanów, żeby głosowali na swoją kapelę. A kiedy już w 2006 czy 2007 zobaczyłem, że typy ludzi - którzy wybrali Comę - i typy moje zupełnie się nie pokrywają, przyznałem własną nagrodę Indios Bravos, które było za Comą o włos. Ale wielokrotnie pod werdyktem podpisywałem się "obiema ręcami".
Obsada w 1996 roku jest bardzo podobna.
- Generalnie tak. Nie widzieliśmy kolosalnej zmiany w tym, co działo się na rynku. No i wielu artystów, jak Ankh, sprawdziło się tak doskonale, że chcieliśmy to powtórzyć. Ale są też nowinki. Po raz pierwszy pojawiły się kapele zagraniczne - Dutchmen z Holandii i Old Gallery z Danii. Duńczycy podesłali płytkę, Holendrów podsunął nam Mario. To były kapele nieznane, ale profesjonalne. Dutchmen zrobił tylko jedną fatalną rzecz, zakładając koszulkę Wielkiej Orkiestry - chłopcy myśleli, że w ten sposób zyskają dodatkowe punkty. I był też Bryan Wilson - czarny Jamajczyk mieszkający z białą kobietą (grała na klawiszach) w Holandii. Wyhaczył go tam na ulicy jeden mój znajomy, dał mi jego kasetę rekomendując, że supermuza. Fałszowali, ale wdzięcznie. Mieli nawet jakiś utwór o Solidarności i Wałęsie. Ale były z nimi kłopoty, bo cały czas jarali i dopominali się o pieniądze.
Znów brakuje gwiazd.
- Nie, tym razem jest jedna - Myslovitz.
Myslovitz gwiazdą będzie za trzy lata...
- Za trzy lata będzie supergwiazdą. A wtedy to był zespół rozpoznawalny, znany, puszczany - jako chyba jedyna z "moich" kapel - w radiu.
Wydaje mi się, że tytuł największej gwiazdy przysługuje jednak wtedy Closterkellerowi.
- Był wtedy na absolutnym topie. Cały Woodstock - nie tylko goci - przyszli posłuchać i popatrzeć. Anka była artystką pewną siebie i... męczącą. Co to znaczy? To, że spóźniła się na próbę. I że nie respektowała "grania pod zegarek". Ania czując, iż publika cieszy się każdym utworem, flirtowała z nią w sposób może uroczy, ale na pewno niebezpieczny. Witek Albiński - pierwszy woodstockowy inspicjent z prawdziwego zdarzenia, genialnie się z nim pracowało - pokazuje, że mają kończyć, a ona do mikrofonu: "Jurek mówi, że już mamy skończyć. A co wy na to? Chcielibyście, żeby Closterkeller jeszcze pograł?". Przewaliła czas bardzo. Byliśmy źli. A dwa lata później omal nie spóźniła się na koncert, decydowały dosłownie sekundy. Opieprzyłem ją strasznie, powiedziałem, że o mało co, a nie wyszliby na scenę. A ona od razu do ludzi: "O Jezu, jaki Jurek jest na mnie wkurzony! Zróbcie coś...".
W postaci Farben Lehre i Hurtu jednak wpuściłeś na festiwal punk.
- Chciałem zobaczyć, co się wydarzy... Punki wywoływały Hurt, pod adresem następnej kapeli krzycząc "Wy-pier-dalać, wy-pier-dalać". Afera! Mówię do człowieka z Hurtu, żeby ich przez mikrofon uspokoił, ale to olał. Potem gadałem z nim w prywatnym mieszkaniu we Wrocławiu i zupełnie nie mógł przyjąć mojego sposobu myślenia że to nie śpiewogra, ale festiwal konstruowany na naszych zasadach. Uważał, że odśpiewał, co miał odśpiewać i nie musiał mi pomagać. Rację przyznał dopiero po latach, kiedy Hurt był drugi raz na Przystanku. Farben Lehre weszło na scenę i punczury znów się ujawniły, agresywnie domagali się kolejnego bisu. Ale Wojtek Wojda dla odmiany współpracuje i mówi: "Hej, nie róbcie dymu, bo Jurek więcej nie zrobi takiego festiwalu". To trochę uspokaja atmosferę, wpuszczamy następną kapelę, ale jednocześnie podejmuję decyzję, że więcej punku na Woodstocku nie będzie. Bo ta publiczność się nie nadaje, ma pretensje do całego świata, a sama niszczy wszystko, co jest wokół. Zresztą głośno mówiłem w radiu, żeby publiczność punkowa nie przyjeżdżała, bo nie szanuje tego festiwalu.
Ale przecież kapele punkowe później się zdarzały.
- Na zasadzie wyjątku i przyjęcia przeprosin w listach typu "Sorry, nie patrz na wszystkich przez pryzmat paru poj**ów". Wojda potem często mnie zagadywał: "Wybacz tę całą sytuację i zaproś jeszcze raz". I dziesięć lat później Farben Lehre nagrało na Przystanku DVD.
Na kogo jeszcze zwrócisz uwagę?
- Na Bogusia Wyderkę. Można powiedzieć, że to taki następca Pana Witka. Tyle, że nie z Atlantydy, lecz z Lutomii Górnej albo Dolnej - tego nigdy nie zapamiętałem. Pewnego razu dostałem kasetę (pierwotnie z piosenkami chyba Sipińskiej, napchaną papierem tak, żeby można było nagrywać) z listem na kartce wyrwanej z zeszytu w kratkę: "Nazywam się Boguś Wyderka, jestem z Lutomii Górnej (albo Dolnej), śpiewam kawałki Dżemu i mam marzenie, by wystąpić na Przystanku Woodstock". "No bracie..." - pomyślałem, ale puściłem kasetę w samochodzie i okazało się, że facet całkiem fajnie śpiewa. W każdym razie nie fałszuje. Mnie się podobał ten ton niesamowitej autentyczności...
Zadzwoniłem pod numer, który podał - okazało się, że do siostry. "Ale Boguś jest z Lutomii Górnej, a ty zadzwoniłeś do Dolnej (albo odwrotnie)" - słyszę. "A jak można się z nim umówić?". "Muszę iść do Lutomii Górnej (albo Dolnej) i go zawołać". "To o której mogę zadzwonić?". "Za godzinę". Zadzwoniłem. "O Jezu, to naprawdę ty?". "Ja. Bierz gitarę i przyjeżdżaj". Powiedziałem, że może zagrać tylko trzy numery - jako ciekawostka, bo na każdym festiwalu jest jakaś ciekawostka, rok wcześniej stanowił ją Pan Witek. Boguś dostał taką owację, że zaśpiewał sześć numerów. A ja w ferworze nawet napisałem do Dżemu, by go wzięli jako wokalistę.
Pojechałeś!
- Wtedy z Dżemem śpiewał Jacek Dewódzki, którego bardzo szanuję jako człowieka, ale ludzie odbierali go... no, smutno.
Ktoś jeszcze?
- Vipes 'N' Power - dlatego, że kolesie zaśpiewali po angielsku, by zalegalizować trawkę, z czym mieliśmy kłopot, ponieważ my już mocno lansowaliśmy postawę przeciwko narkotykom. Nie wchodziliśmy w temat co wolno, a co nie, nie kombinowaliśmy czy trawka powinna być legal czy illegal. No i jeszcze Sexbomba, z którą miałem ten problem, że przylgnęła do niej etykietka skinheadowska. Mnie do głowy by nie przyszło, że Robert Szymański, który jest poczciwym człowiekiem, może flirtować z takimi klimatami. Sexbomba - wiadomo - nie jest wielką gwiazdą, ale wtedy miała swój czas i tak doskonałe hiciory, jak "Alkohol", "Czas na wolność", "Sposób na świnie". Porównuje ją z KSU, a nawet z Sex Pistols. Znalazła się publiczność, która próbowała przeszkadzać Sexbombie - coś w stylu "Nie lubimy was, faszyści" - więc musiałem reagować. Ważne były akcenty szczecińskie - Free Blues Band (z przebojem "Opadają z drzew", zawsze ten numer puszczam na wiosnę) i Quo Vadis. Muszę też wspomnieć o Graffiti - bo to zespół, w którym na basie grał nasz inspicjent Witek Albiński, który właśnie wtedy zaczął z nami pracować. I jeszcze Gang Olsena - wiedziałem, że wyżej nie podskoczą, ale wtedy dali najlepszy swój koncert ze wszystkich na Przystankach.
W jakim nastroju żegnałeś się ze Szczecinem?
- W sumie dobrym. A chyba najbardziej podobało mi się to zdziwienie działkowców, że nic im nie połamano, że nic nie zginęło. No, może jedno niedojrzałe jabłko z drzewka - na zasadzie wyjątku.
Skoro było tak dobrze, to dlaczego... wyszło tak, jak wyszło. Czyli czemu Przystanek już nie wrócił do Szczecina?
- Miasto mówi, że fajna impreza była, ale nie uchyliło nieba przed następną, nie zapaliło przed nami zielonego światła. Pamiętamy ciągle o tej powodzi - choć później okazało się, że to była minipowódź. Wiemy też, że nasz Mario nie daje rady. No i ciągle jest tam daleko... Szczecin to samo w sobie ładne miasto, projektowane przez architekta, który projektował Paryż, ale... Ale to jest właśnie miasto, przecież duże, w sposób naturalny ściągające takie elementy miejskie, jak przypadkowa, festynowa publiczność, nie bardzo nam potrzebna, tak jak - z drugiej strony - nasza muzyka nie stanowi dla niej specjalnie atrakcyjnej oferty.
Ale wiecie, że nadal będziecie robić festiwal?
- O tak. Wiemy, że chcemy utrzymać festiwal, że jest publiczność. Bilans jest pozytywny - przyjechało kilkadziesiąt tysięcy osób, rośnie liczba chętnych do Pokojowego Patrolu, nagraliśmy porządny materiał do radia i telewizji, wydaliśmy płytę.
Właśnie, po przystanku w Szczecinie-Dąbiu zostaje album "Przystanek Woodstock '96" - nie dość, że trzypłytowy, to jeszcze ekstrawagancko zapakowany w dżinsową kieszeń.
- Zaczęliśmy łazić po wydawnictwach, ale nikt nie był zainteresowany. Aż zaszedłem do Polskich Nagrań - których płyty bigbeatowe kupowałem przez całe moje życie, ale która to firma była w stanie zdychającym. Polskie Nagrania jednak okazały się życzliwe. Wybraliśmy utwory, chłopaki u nas podrasowały brzmienie i dodały jakieś efekty. Grafika dały Polskie Nagrania. W sumie byłem zadowolony, choć od razu pomyślałem, że dobrze byłoby to wydać jakoś specjalnie. Przyszło mi do głowy, że w kieszeni dżinsów. Pojechaliśmy do Odry, która dogorywała niczym Polskie Nagrania...
Aleś znajdował partnerów!
- Odra miała to zrobić za darmo, czyli za reklamę... Przyjęła mnie jakaś starsza pani - epoka Misia Uszatka i "Wojny domowej". Więc ukłoniłem się i wyszedłem. A potem zwróciliśmy się do Levisa, gdzie usłyszałem: "Superpomysł!". Ale poznałem pewnego właściciela sklepu muzycznego, który mówi mi: "Pomysł niby dobry, choć tak naprawdę w dupę. Kieszeń jest niewygodna, bo ludzie nie mają gdzie jej trzymać, płyty nie mogą stać na półce i wypadają". Oprócz mnie nikt tego nie grał, płyta żyła więc swoim własnym życiem, sprzedaliśmy ze trzy tysiące z pięciotysięcznego nakładu, a reszta utknęła. W końcu zrozumiałem, że nie ma co eksperymentować i w roku 2006 wykupiliśmy wszystko, co zostało przecenione, dosłownie po kilka złotych. Bo w sklepach zaczęły dobrze iść nasze płyty, a ludzie zaczęli się o tamten zestaw dopytywać. Z Polskich Nagrań dostaliśmy rachunek i pytanie: "A co wy z tym robicie?". Na co my radośnie: "Sprzedajemy. Świetnie idą". Podobnie było z kasetami, bo zestawowi trzech płyt towarzyszył zestaw trzech kaset. Po latach z pokorą przyznaję, że poziom tej płyty jest mocno zróżnicowany, ale zakodowane we mnie wewnętrzne poczucie rzetelności kazało mi pokazać praktycznie każdy zespół, który wystąpił. Wiesz, zapis to zapis...
Twoje główne wspomnienie osobiste z Przystanku 96?
- Trawa, trawa, trawa. Mokra, wysoka, śliska. Gdziekolwiek człowiek nie polazł - trawa. Ta trawa przyćmiła wspomnienia muzyczne i nawet widok nieba, kiedy skończył się deszcz.
Ale trawa unicestwiła kurz...
- Kurz jest widowiskowy, kamery kochają kurz. Bo jak masz kurz, to ludzi moczysz i robi się przepięknie. Wiesz, ten festiwal od samego początku jest tworzony w pełnej wizji - ważne jest nie tylko kto zagra, ale też jak to będzie wyglądało od momentu rozbicia namiotu, pierwszego rzutu oka na scenę. Czyli taki obrazek całościowy maksymalnie zbliżony do tego, jaki widziałem w Ameryce.