Orange Warsaw Festival 2017: Wieczór muzycznych amantów (relacja i zdjęcia z pierwszego dnia)
Amant to według definicji słownikowych – kochanek, wielbiciel, adorator lub też aktor odtwarzający rolę kochanków ze względu na swoją urodę. Pierwszego dnia tegorocznego Orange Warsaw Festival (2 czerwca)"łamaczy serc" wśród wykonawców nie brakowało.
Orange Warsaw Festival wystartował od występu tria Suumoo - braci Macieja i Pawła Kacperczyków oraz Borysa Kunkiewicza. Dwóch z nich nie ma jeszcze 18 lat, a już mogą poszczycić się udziałem na trzech cenionych imprezach - Orange, Open’er i Spring Break - i wydaje się, że z kolejnymi miesiącami będzie o nich coraz głośniej. Być może to właśnie ci młodzieniaszkowie będą rozkochiwać w sobie tłumy dziewczyn, tak jak teraz robi to chociażby Piotr Zioła, który towarzyszył im gościnnie na scenie.
Po zespole na dorobku przyszła pora na zdecydowanie bardziej doświadczonych graczy. Na pierwszy rzut poszli Irlandczycy z grupy Kodaline, którzy w Polsce mogą liczyć na wielce oddanych fanów. Ci spotkali lidera zespołu, Stephena Garrigana, przed jego występem i wręczyli mu polską flagę, a ta oczywiście towarzyszyła irlandzkiej formacji przez cały koncert.
Jak natomiast zespół z zielonej wyspy wypadł muzycznie? Poprawnie, tylko i aż. Oprócz polskich akcentów, raczej obyło się bez zaskoczeń. Słodkie i melancholijne kompozycje może i cieszyły oczarowane nastolatki, ale dla mnie było to za mało.
Zdecydowanie więcej ruchu i emocji zapewnił Olly Alexander, z grupy Years & Years. To niesamowite, że ten drobny, 26-letni Brytyjczyk potrafi w tak umiejętny sposób kierować nastrojami tłumów. Wokalista podbijał serca nastolatek i nastolatków swoją gibkością i zaskakującymi ruchami tanecznymi, czułymi słówkami oraz spontanicznością. No i nie można zapomnieć, że jego zdolności wokalne idą w parze z całą sceniczną otoczką.
Y&Y to maszynka do tworzenia przebojów. Oczywiście te najbardziej znane - "King" i "Desire" pojawiły się dopiero pod koniec, jednak publika nie narzekała wcześniej na brak zabawy, odśpiewując niemal każdą piosenkę z Ollym.
Moment warty zapamiętania? Niewątpliwie ten, w trakcie którego Alexander zaprosił na scenę jedną z fanek, Anię. Ta nie potrafiła uwierzyć w swoje szczęście, wyściskała każdego z członków zespołu, a następnie, odrobinę "przymuszona" wykonała fragment numerów "Darkhorse" Katy Perry i "Hotline Bling" Drake'a wraz z liderem grupy. "Najlepszy dzień w moim życiu" - napisała niedługo później na Instagramie zachwycona dziewczyna.
Po różnych obliczach miłości, które pokazywał zespół Years & Years, przyszła pora na prawdziwych dżentelmenów pierwszego dnia imprezy, czyli Łonę, Webbera, Rymka i skład The Pimps. Lider całego przedsięwzięcia swój zmysł obserwatora i poczucie humoru pokazuje już w nagraniach studyjnych, natomiast na żywo czaruje także szarmanckim zachowaniem. Szczeciński raper potrafi nawet przeklinać z klasą, co nie jest wbrew powszechnej opinii rzeczą łatwą.
W trakcie całego koncertu Rymek i Łona nie mogli się nachwalić The Pimps i trzeba oddać im, że nie robili tego na wyrost, kompozycje rapera nabierają we współpracy z live bandem zupełnie innego charakteru. Całej ferajnie nie brakuje również pomysł - kto by pomyślał, że z numeru "Insert" można stworzyć punk rockowy kawałek?
Zanim Łona i Webber skończyli swój występ na scenie głównej festiwalu pojawili się Amerykanie z Kings of Leon, z kolejnym obiektem westchnień kobiet (ale i pewnie wielu mężczyzn) na czele, czyli Calebem Followillem. Niestety, przynajmniej moją skromną osobę, KoL odrobinę rozczarował. Oczywiście hity takie jak "Sex on Fire", czy "Use Somebody" wywołały gigantyczną wrzawę wśród publiczności, jednak pomiędzy znanymi numerami, odniosłem wrażenie, że swoją muzyką przynudzają część widzów. Na szczęście wkrótce miała nadejść odsiecz w postaci Martina Garrixa.
21-letni Holender, porównywany przez wielu dziennikarzy do Justina Biebera ze względu na przebieg kariery, w błyskawiczny sposób awansował z utalentowanego DJ-a na gwiazdora, będącego zachętą do wydania każdych pieniędzy na bilet. Oczywiście można zarzucać Garrixowi, że jego twórczość jest niskich lotów, a popularność zapewniły mu banalne melodie i oblatane patenty. Jest jednak w tym młodym producencie coś, co przyciąga do niego kolejnych fanów, a ludzie z jego koncertów wychodzą zachwyceni.
Producent i DJ w trakcie swojego setu jak z rękawa rzucał kolejnymi hitami, remiksami i coverami. Garrix nie oszczędził nawet kultowego "One More Time" Daft Punku, dodając mu w odpowiednim momencie potężny drop. Czy to dobrze? Wersja Francuzów nieco ucierpiała w tym starciu, jednak nie było w tym nic złego dla ucieszonej widowni. Zresztą z dropa, czyli kulminacyjnego punktu poszczególnych kawałków, Holender zrobił sobie spory oręż. Nie może dziwić więc, że jego muzyka trafia w masowe gusta. Do tego dochodzi wielki show z laserami, sztucznymi ogniami, dymem i confetti. Taka kombinacja przekonywała nawet zagorzałych przeciwników takiej twórczości.
Co natomiast z kobietami podczas pierwszego dnia OWF 2017? Były zaledwie dwie, ale jak można było się spodziewać, każda z nich narobiła sporo hałasu. Little Simz zaprezentowała porządny, brytyjski rap, oparty na ciężkich basach i nowoczesnej elektronice, natomiast Maria Peszek... po prostu była sobą. Ostre teksty ("Męczy mnie Polska, wisi mi krzyż"), spora charyzma, dobrze przygotowani koledzy z zespołu - nic dziwnego, że na kolejnym polskim festiwalu trudno było dostać się do namiotu, w którym występowała.
Pierwszy dzień Orange zakończył zespół Kamp!, który postanowił sprawić ogromną niespodziankę, wspomagając się na scenie Rasem z Rasmentalismu. Taneczne wersje numerów "Czarne koty" i "Co mi zrobisz?" brzmiały niezwykle świeżo, a raper na niestandardowych podkładach czuł się jak ryba w wodzie. Samo łódzkie trio również zrobiło na publiczności piorunujące wrażenie, co było kropką nad "i" pierwszego dnia, mocno zdominowanego przez muzycznych amantów .