Open'er 2012, czyli pogodo, pozwól żyć

Dobiegła końca jedna z najciekawszych spośród wszystkich 11 edycji gdyńskiego Open'er Festival. Jak będziemy ją wspominać?

Aura uprzykrzała życie uczestnikom
Aura uprzykrzała życie uczestnikomAKPA

Nasze relacje z kolejnych dni festiwalu przypominały trochę raporty meteorologiczne, ale nie ma co uciekać we frazesy, że liczyła się tylko muzyka i że tylko o koncertach dyskutowano. Pogoda była równorzędnym tematem dysput, zupełnie jakbyśmy się stali na te cztery dni Brytyjczykami, których nota bene było w tym roku na Open'erze sporo.

Rozprawianie o tym, czy już pada, czy padać będzie dopiero za chwilę, i jak głęboko nasz but utknął w błocie, jest o tyle uzasadnione, że pogoda wręcz występuje na scenie razem z muzykami i stanowi o naszych wspomnieniach z danego dnia, z danego koncertu. Za daleko odpłynąłem? A czy ubiegłoroczny występ Pulp byłby tym samym bez rzęsistego deszczu? Czy Bon Iver bez mgły tak samo zostaliby zapamiętani? A Mumford And Sons tuż po burzy, przy czerwonym niebie, z tęczą w tle? A Świetliki, które przechwyciły uciekających przed oberwaniem chmury festiwalowiczów?

Oczywiście ma aura nie tylko romantyczny wymiar, nie tylko "ach, ta mgła na Bon Iver"; już drugi rok z rzędu niebiosa solidnie uprzykrzają uczestnikom życie, co, niestety, może być dla wielu odstraszające na przyszłość. Niejeden "utopił" namiot czy auto w bagnie i pewnie niejeden miał okazję się przeziębić.

Ale nawet kasłając z nogami uwięzionymi w błotnej mazi, nie sposób nie docenić tego, co działo się na festiwalu.

Moje the best of otwiera tygrysica Alison Mosshart, która bierze utwory w szpony i rozrywa je na strzępy (wybaczcie brutalność opisu). I Jamie Hince, którego riffy stanowiły o najlepszym z rockowych koncertów tegorocznego Open'era. Ta dwójka, tworząca zespół The Kills, pokazała na scenie taką chemię, jaka zadawała się być zarezerwowana tylko dla najbardziej namiętnych kochanków.

Jednak najmocniej za serce i uszy chwycili mnie Bon Iver i The xx. Okazało się, że muzyka kameralna, a nawet minimalistyczna może być spektaklem godnym głównej sceny.

Odważnym krokiem było zaproszenie Krzysztofa Pendereckiego. Muzyka nie dość, że klasyczna, to jeszcze trudna, jazgotliwa, impresyjna, wyrzekająca się melodyjności; a jednak przykuła uwagę open'erowiczów, a ci, którzy się wynudzili, mieli okazję odreagować na Justice.

Eklektyzm festiwalu Mikołaj Ziółkowski - szef Alter Artu - przeniósł na poziom dotąd niespotykany. Czy ktoś wcześniej mógł sobie wyobrazić imprezę, na której występują Wiz Khalifa, Świetliki, Brygada Kryzys (!), Krzysztof Penderecki i, dajmy na to, Dry The River? Taki rozstrzał otwiera pole dla kolejnych nieoczywistych wyborów. Już nikt nie będzie mógł się wykręcać, że do Open'era stylistycznie nie pasuje.

Narzekałem w podsumowaniu wideo na polskich artystów i podtrzymują zdanie. Tak, Penderecki. Tak, Nosowska. Tak, Julia Marcell. Tak, Iza Lach. Ja wiem. Ale gdy się ogląda L. Stadt - z całym szacunkiem dla chłopaków - obok Bloc Party albo gdy się zestawia folkującą Kapelę Ze Wsi Warszawa z folkującym Mumford And Sons - przy uwzględnieniu diametralnie różnych kulturowych odwołań - to nic nie jest w stanie odeprzeć wrażenia, że polscy wykonawcy występowali w roli przedskoczków, a nie w konkursie głównym. Z zapowiadanego projektu "rodzimi artyści coraz mocniej, coraz bardziej, coraz więcej" wyszło fiasko.

W 2011 roku Monika Brodka dostała prestiżową godzinę 20. na scenie głównej, w tej edycji nikt z młodych polskich wykonawców tego zaszczytu nie dostąpił.

Open'er 11. edycją wkroczył w szumnie zapowiadaną erę multifestiwali. Obok piosenek na scenie mieliśmy frapującą instalację - totem Maurycego Gomulickiego (ode mnie trzy razy tak!), Muzeum Sztuki Nowoczesnej, projekcje filmów, pokazy mody, wreszcie spektakl Krzysztofa Warlikowskiego. Sądząc po frekwencji na wszystkich tych atrakcjach, pomysł trafił na podatny grunt, a więc zapewne będzie rozwijany.

Festiwal mimo braku największych gwiazd sprzedających dziesiątki i setki milionów płyt przyciągnął po 50 tysięcy widzów każdego dnia. Że taka jest siła marki, to wiadomo. Ale jest coś więcej. Te cztery dni na zielonej trawce tworzą taki mikrowszechświat z własnym czasem, z własną przestrzenią, z porami roku zmieniającymi się co kilkanaście godzin. I tak jak w "Opowieściach z Narnii" - po powrocie do rzeczywistości (nie takiej znowu szarej!) chce się te drzwi szafy czym prędzej jeszcze raz uchylić.

Michał Michalak

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas