OFF Festival 2013 (niestety) za nami
Wydarzenie ostatniego dnia OFF Festival 2013? Z przymrużeniem oka - "Długość dźwięku samotności" z repertuaru Myslovitz w wykonaniu hiphopowej Molesty i publiczności! W ten specyficzny sposób warszawscy raperzy zrewanżowali się Arturowi Rojkowi za zaproszenie na festiwal.
OFF Festival 2013: Dzień trzeci
W niedzielę (4 sierpnia) festiwal wybudzał się przy dźwiękach electro-popowego We Draw A. Choć "wybudzał" to za dużo powiedziane. Wrocławski duet oszczędnie dozował bas, stawiając na przestrzenne melodie i transowość, pozwalając zebranym pod sceną pozostać w błogim półśnie. Zespół anonsowany przez organizatorów OFF-a jako kolejny po Kamp! i Rebece godny uwagi projekt z wytwórni Brennnessel ma wszelkie zadatki, by wkrótce samemu stać się wizytówką labelu.
Folkowe melodie z różnych zakątków świata, wykonane przy użyciu egzotycznych instrumentów (m.in.: steel drum, glockenspiel, banjo, gong) sprawiły, że Babadag zabrał skupionych pod Sceną Leśną w niecodzienną podróż: włóczęgę po bezdrożach odległych muzycznych tradycji. Utwory Oli Bilińskiej i spółki mają autorski rys i co rusz serwują mnóstwo niespodzianek. Była to więc podróż niezwykła i pełna przygód (OM).
Na godzinę przed swoim koncertem zespół Gówno wrzucił na swoje konto Facebookowe zdjęcie z backstage'u przedstawiające garderobę My Bloody Valentine z nazwą zespołu na drzwiach, a pod spodem doklejoną nazwą swojego bandu. W połączeniu ze wcześniejszą relacją wideo ze swoich przygotowań do katowickiego koncertu trzeba przyznać, że w autopromocji są naprawdę dobrzy i zabawni. Może dlatego o godzinie 16 pod Sceną Główną był duży tłok, znacznie większy niż na kolejnym koncercie Tres.B.
Z graniem na dużych scenach nie jest jeszcze u tych młodych, niegrzecznych chłopaków zbyt dobrze (jak stwierdził wokalista: "Na dużych scenach nie zdążam z dochodzeniem"). Jednak to Gówno kontynuuje stare dobre tradycje (niewłaściwe słowo...) polskiego walczącego punka. Nic więcej nie da się o tym koncercie napisać, nie narażając się na reakcję Rady Etyki Mediów. Dlatego żałujcie, że was tam nie było (FL).
Podczas koncertu Sama Amidona w namiocie Sceny Eksperymentalnej mogliśmy usłyszeć - oczywiście poza zwiewnymi utworami songwritera - historię o tym, jak artysta został nawiedzony przez... ducha zmarłego Jimiego Hendrixa. Ten miał zalecić Samowi Amidonowi nagranie płyty, ale nie wytłumaczył jakiej. Gdy artysta chciał zapytać ducha legendarnego gitarzysty o szczegóły, ten się ulotnił. "Classic asshole move" ("Typowo dupkowate zachowanie") - skwitował Sam Amidon, dodając, że nie jest pewien, czy jego nowy album spodoba się Jimiemu Hendrixowi. Pewnym jest natomiast, że koncert bardzo spodobał się publiczności (AW).
Japandroids widziałem kilka lat temu w małym, krakowskim klubie Re - swoje nieskomplikowane, hałaśliwe kawałki zagrał z olbrzymim zapałem, czym z miejsca "kupił" publiczność. Od tamtego czasu zespół niemal nieustannie koncertuje; bałem się, że popadł w rutynę, zwłaszcza, gdy na początku koncertu w Katowicach przypomniał, że tutaj kończy roczną trasę. Nie popadł. Panowie nadal łoją rozpisane na bębny i gitarę kompozycje z entuzjazmem spotykanym u debiutanta cieszącego się, że ktoś przyszedł go posłuchać. Tymczasem na Kanadyjczyków czekał spory tłum świadomych fanów (żniwa dobrych klubowych koncertów). Pod sceną byli też muzycy Metz i Thee Oh Sees (OM).
Johnowi Grantowi i jego pięciosobowemu zespołowi równie dobrze wychodzi granie transowego electro z łagodnym wokalem, co wykonanie przejmująco smutnych country-folkowych ballad. Publiczność kupiła tą konwencję bez mrugnięcia okiem, a wyraźnie wzruszony artysta szczerze dziękował za takie przyjęcie. Piękny koncert (FL)!
Nic ze swojej legendarnej energii od ostatniej wizyty na OFF-ie (2009 rok) nie stracił hardcore'owy Fucked Up. Tym razem jednak Damian Abraham zaopatrzył się w bezprzewodowy mikrofon (w Mysłowicach ruchy krępował mu kabel zahaczający o drzewa) i mógł bez ograniczeń skakać i biegać - jak to lubi - wśród publiczności. Za to fanów zespołu i amatorów takiej zabawy w Polsce przybyło - wokalistę goniła spora ich gromada (OM).
To, co się działo na koncercie Fucked Up, nieźle oddaje sms-owa konwersacja na temat nieokiełznanego wokalisty zespołu - niestety obowiązki dziennikarskie nie zawsze pozwalają obejrzeć wszystkie koncerty, które by się chciało, stąd tekstowa wymiana obserwacji. A wyglądała ona tak: "Szaleniec!". "A co robi?". "Zapytaj, czego nie robi! Zrobił z ludźmi węża i biegał po łące przed namiotem!".
Odbywający się w tym czasie koncert składu Molesta na Scenie Głównej zakończył się... odśpiewanym chóralnie przebojem Artura Rojka i Myslovitz "Długość dźwięku samotności", który zaintonował bodajże Vienio, a który szybko podchwyciła publika! Po koncercie warszawiaków trudno uciec wrażeniu, że OFF Festival nie tyle nobilituje polski rap - bo przecież to gatunek już dawno uznany i szanowany - co pomaga w kreacji wizerunku występujących tam hiphopowców jako klasyków współczesnej sceny muzycznej w naszym kraju. Tak było w przypadku Kalibra 44, Kanału Audytywnego czy teraz Molesty. Poza tym mieliśmy też dowód, że damska bielizna lata na scenę nie tylko na koncertach rock'n'rollowych (AW).
"Polacy, mamy nadzieję, że jesteście ludźmi o otwartych umysłach. Bo jak nie, to przestaniemy pić waszą wódkę" - pytał i groził (tylko komu?) wokalista goszczącej po raz pierwszy w naszym kraju grupy Deerhunter. Liczna i pozytywnie reagująca na rockandrollową psychodelię Amerykanów publiczność to najbardziej wymowna odpowiedź (OM).
Niedzielne zestawienie programu pozwoliło na zorganizowanie sobie niezwykłego seansu transowo-tanecznego. Tylko nie myślcie, że w Katowicach odbywało się rave party! Ten trans i ta taneczność rozumiana może być tylko w stylu OFF. Całość rozpoczęła się od szalonego punk surfowego koncertu Thee Oh Sees. Poznaliśmy prawdziwą siłę dojrzewającego w kalifornijskim słońcu gitarowego transu, tak pozytywnego, że dawno nie widziałem tylu uśmiechniętych twarzy. Podłoga namiotu nie wytrzymała tych tańców i powstała w niej sporej wielkości dziura, starannie chroniona do końca koncertu przez ekipę radośnie pogujących Skandynawów.
Odsłona druga transowego seansu miała miejsce podczas mrocznego koncertu szwedzkiego tria Fire!. Okazuje się że połączenie saksofonu, ciężkiego blackmetalowego basu i równie ciężkiej perkusji, zagrane w jazzowo-improwizowany sposób, daje świetny efekt. Kolejne zachwyty publiczności i kolejny festiwalowy bis.
Zaraz po Fire! na Scenie Leśnej zagrali kolejni Szwedzi. Goat potwierdził miano odkrycia zeszłego roku. Na żywo to kombinacja psychodelicznego rocka w hipisowskim klimacie z afrykańskimi rytmami. W połączeniu z szamańskim tańcem na scenie i dziwnymi strojami robiło bardzo dobre wrażenie. Poza tym Goat rytualnym koncertem odpędzili burzę. Fakt, siąpiło, ale mogło być dużo gorzej (FL).
A My Bloody Valentine? Ta cudownie błoga ulga i wytchnienie dla ciała w przerwach między utworami... A poza tym zahaczająca o masochizm frajda z bólu bębenków usznych i mdłości wywołanych pływającymi gitarami. Któż inny jest w stanie dostarczyć takie fizyczne doznania i emocje za pomocą gitar i perkusji? Dlatego My Bloody Valentine wciąż są niedoścignieni (AW)!
Filip Lenart, Olek Mika i Artur Wróblewski, Katowice