Reklama

25. rocznica śmierci Cliffa Burtona

Dokładnie ćwierć wieku temu, 27 września 1986 roku, w tragicznym wypadku drogowym w Szwecji zmarł Cliff Burton, ikona metalu, basista, bez którego Metallica brzmiałaby zupełnie inaczej. Gdyby żył, w lutym 2012 roku wszyscy świętowalibyśmy jego 50. urodziny.

Jak pisał Joel McIver, jeden z najbardziej cenionych biografów Metalliki, co jakiś czas pojawia się na scenie prawdziwy geniusz, ktoś o tak nienasyconej pasji dla sztuki, że siła ta może go zniszczyć. Wielu takich artystów zdobywa popularność, wielu się nie udaje. Niewielki ułamek tych ludzi ma to gdzieś. Należał to nich Cliff Burton.

Szybko przerósł nauczyciela

Co niezwykłe przy takim talencie, był typem stojącego z boku intelektualisty; cichy, zamyślony, ale i cieszący się życiem. Na tę postawę miało z pewnością wpływ rygorystyczne wychowanie muzyczne, kierat, któremu z masochistyczną przyjemnością poddał się w wieku lat 13.

Reklama

"Zaczął pobierać lekcje muzyki. Nie sądziliśmy, że ma talent, bo żadne dziecko w naszej rodzinie nie przejawiało czegoś podobnego" - wspomina Jan Burton, matka Cliffa.

"Po roku przerósł swojego nauczyciela, zaczął więc chodzić gdzie indziej przez parę lat i też przerósł nauczyciela. Potem poszedł do szkoły muzycznej, gdzie uczył go bardzo dobry basista jazzowy, świetny muzyk. To on zmusił Cliffa do grania Bacha i Beethovena oraz muzyki barokowej, i do czytania nut. Długo go uczył, a potem Cliff znów prześcignął nauczyciela" - początki muzycznej edukacji syna wylicza Jan Burton.

Jak mawia Jack Burce, jeden z najwybitniejszych basistów wszech czasów: "Bach to król basu". Z tym stwierdzeniem zgodziłby się zapewne Cliff, którego gra - zwłaszcza w basowych solówkach - charakteryzowała się klasyczną symetrią, zaczerpniętą od takich kompozytorów jak Bach.

Co jasne, Cliff uwielbiał też punk i heavy metal. Kolegów z zespołu zwykł zamęczać na trasach puszczanymi w kółko utworami zespołów takich jak Discharge. Pasja do heavy metalu naznaczyła jego styl grania we wczesnych latach. Słychać to doskonale choćby w grubo przesterowanych melodiach własnego utworu "Anesthesia (Pulling Teeth)" z płyty "Kill 'Em All".

Dania, 1986 rok: Cliff Burton i jego "Anesthesia (Pulling Teeth)" na żywo:


Burton był też prekursorem nowego spojrzenia na rolę basisty w muzyce metalowej. Nie zadowalał się wygrywaniem rytmu i powtarzaniem gitarowych riffów. Zamiast tego skupiał się na ekspresji i melodii, przeplataniu linii gitarowej i wypełnianiu brzmienia, posiadając do tego cały arsenał melodycznych i harmonijnych trików, których thrash metal, przynajmniej w początkowej fazie, nie znał. Jego śladem poszli później m.in. Steve DiGiorgio (Sadus, Testament) czy Alex Webster (Cannibal Corpse). Na początku lat 80. nie miał sobie równych.

"Przede wszystkim z basistów byliby to Geddy Lee, Geezer Butler, Stanley Clarke" - mówił o swoich idolach Burton.

Ich wpływ wyraźnie słychać w jego grze. Jest to gra progresywna, melodyjna, tak jak muzyka Rush, Lee; z mnóstwem nieomal psychodelicznych brzmień jak u Butlera; oraz elementami czystego jazzu Clarke'a, którego eksperymentalna gra zachwycała Cliffa latami.

Wyrazem jego bezpretensjonalności był również charakterystyczny wizerunek sceniczny, a raczej kompletna w tej dziedzinie abnegacja, zakrawająca na samobójstwo w świecie mody.

"Jako jedyny nosił wtedy spodnie dzwony - podobały mu się i koniec. Powiedział, że poczeka, aż znów staną się modne" - wspomina Flemming Rasmussen, producent Metalliki.

Miał najważniejszy głos

Gdy dziś myślimy o Metallice, przed naszymi oczami rysują się głównie postacie grającego na gitarze wokalisty Jamesa Hetfielda i perkusisty Larsa Urlicha. Na początku lat 80. wyglądało to zgoła inaczej.

"Ludziom brakuje świadomości, że na początku w dużej mierze był to zespół Cliffa Burtona. W dużym stopniu kierował ich poczynaniami, miał najważniejszy głos, a po 1986 roku jego rolę przejął Lars. James nie miał zbyt wiele do powiedzenia, tak naprawdę liczył się Cliff Burton" - podkreśla Ross Halfin, fotograf Metalliki.

"Kill 'Em All" (1983), "Ride The Lightning" (1984), "Master Of Puppets" (1986) - wszystkie te płyty są dziś pomnikami, na których kształt olbrzymi wpływ miał Cliff Burton, kierujący zespołem jakby od wewnątrz - najbardziej utalentowany muzycznie członek w historii Metalliki.

Jak potoczyłaby się jego dalsza kariera, jak brzmiałyby kolejne albumu z jego udziałem i w końcu, jak wyglądałaby współczesna scena metalowa, gdyby wciąż z nami był - tego nigdy się nie dowiemy.

"Nie wiedzieliśmy, co się dzieje"

Wypadek miał miejsce kilka minut przed godziną siódmą w sobotę rano. Na małym zakręcie nieopodal restauracji Gyllene Rasten w Dörarp autokar nagle zjechał z jezdni i wjechał w rów. Kierowcy udało się wyprowadzić pojazd z powrotem na jezdnię, ale wpadł w poślizg. Autokar przewrócił się i leżał po złej stronie drogi. Siła upadku wyrzuciła Cliffa Burtona za okno, śmiertelnie miażdżąc mu klatkę piersiową.

"Nie wiedzieliśmy, co się dzieje: wszyscy spaliśmy" - powiedzieli szwedzkiej policji członkowie zespołu.

Pogrzeb odbył się 7 października 1986 w kaplicy Chapel Of The Valley w jego rodzinnym mieście Castro Valley w Kalifornii, a prochy rozrzucono po Maxwell Ranch.

"Staliśmy w dużym kole, a w środku znajdowały się prochy Cliffa. Każdy z nas podchodził do środka, brał ich garść i mówił, to co miał do powiedzenia... potem rzucaliśmy prochy na ziemię, w miejscu, które tak bardzo kochał" - relacjonowali przyjaciele Burtona.

Na koniec ceremonii zagrano "Orion", utwór, który sam skomponował i który dał "Master Of Puppets" tak niesamowitą moc.

Posłuchaj "Orion" Metalliki:


Świat muzyki metalowej pogrążył się w smutku.

"To była tragedia. Byliśmy w wielkim szoku, myśleliśmy: do cholery, a co się stanie z zespołem? Bo Cliff stanowił jego integralną część. Moim zdaniem był też bardzo niedocenianym basistą" - mówił Jeff Dunn z Venom.

"Zanim umrzesz, popatrz w niebo"

"Pamiętam, że wszyscy moi koledzy chodzili jak w amoku. Niektóre dziewczyny płakały i nikt nie mógł uwierzyć, że Cliff nie żyje. Poczułem, jakbym stracił jeden z moich największych autorytetów. To był naprawdę smutny dzień" - przywraca w pamięci tamte chwile Jeff Becerra z Possessed.

"Wiesz, w 'For Whom The Bell Tolls' są takie słowa: 'Zanim umrzesz, popatrz w niebo', a potem zginął Cliff. Gdy to usłyszałem, zrozumiałem" - mówił producent Flemming Rasmussen, który wspominając wypadek za każdym razem posępnieje.

Cliff Burton i zdominowany przez jego bas, profetyczny "For Whom The Bells Tolls" (w wersji na żywo z 1985 roku):


Gdyby Cliff żył, niemal na pewno doskonaliłby dalej swoje umiejętności i komponował coraz bardziej złożone partie basowe i gitarowe riffy, być może do etapu, na którym jego twórczość zaliczałaby się już do prog rocka. To jedno z przypuszczeń.

Według innego, spróbowałby improwizacji i ograniczył się do podstaw, gdyż zdaniem wielu, taka droga byłaby dla niego czystą przyjemnością. Kto wie, może grałby dziś jak Queens Of The Stone Age lub Mastodon? W otoczeniu takich dźwięków czułby się zapewne jak ryba w wodzie.

"Gdyby żył, grałby teraz w zespole takim jak Electric Wizard" - rozmyślał Martin Hooker z wytwórni Music For Nations. - "Dla niego mógłby być wynaleziony stoner rock!".

Tydzień przed śmiercią Cliff Burton udzielił wywiadu w Birmingham, w którym dla zabawy, teoretycznie rozważał z dziennikarzem Garrym Sharpe-Youngiem, co zrobiłaby Metallica, gdyby zamordowano jednego z członków zespołu, a ów spotkałby się potem ze Stwórcą. Co w takiej sytuacji zrobiłby Cliff?

"Urządzilibyśmy popijawę na jego cześć, a potem przyjęli nowego muzyka. Szybko".

Bartosz Donarski

(Obszerne fragmenty tekstu i wypowiedzi muzyków pochodzą z książki "Metallica: Sprawiedliwość dla wszystkich" w przekładzie Karoliny Oszczyk i moim własnym: wznowienie; uzupełnienia i dodatki, wydawnictwo Kagra, 2009)

Zobacz teledyski Metalliki na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: basista | Metallica | rocznica śmierci
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama