Kraków Live Festival 2016: Koncertowa gra w bingo z Muse (relacja)

W Krakowie ostatni raz zagrali niemal równo 6 lat temu (do dokładnej rocznicy zabrakło jednego dnia). Od tamtego czasu Brytyjczycy wydali jeszcze dwie płyty, zmienili nieco brzmienie i zostali grupą typowo stadionową, rozchwytywaną przez wszystkich organizatorów na świecie. Powrót do Krakowa był więc sprawdzeniem tego, ile się przez ten czas u Muse pozmieniało, a ile rzeczy zostało na starym miejscu.

Muse zachwycili publiczność pod sceną
Muse zachwycili publiczność pod scenąFrazer HarrisonGetty Images

A trzeba przyznać, że Muse, mimo iż często modyfikuje swoją trakclistę, to pewne elementy widowiska ma tak mocno zakorzenione w swojej działalności, że w ciemno można obstawiać, że się pojawią na każdym koncercie.

Co więc było i tym razem? Nie mogło zabraknąć interakcji z publicznością za pomocą gitary, która oczywiście odbyła się zaraz przed "Plug In Baby". Ta zagrywka pojawiła się już nawet Coke Live Music Festival w 2010 roku. Wtedy jednak na utworze z "Origin of Symmetry" wrzucono w publiczność ogromne, białe balony. W ramach dopiero co zakończonej trasy, promującej cały czas płytę "Drones", Muse przesunęło nieco akcenty i balony pojawiają się przy okazji, utrzymanego w nieco cukierkowym klimacie, utworu "Starlight". Nie mogło zabraknąć również confetti i serpentyn, które klasycznie w ostatnim czasie pojawiają się w trakcie "Mercy".

Niezmiennym elementem pozostaje oczywiście końcówka, czyli monumentalne i nieco patetyczne "Knight of Cydonia" z intrem zaczerpniętym od Ennio Moriccone. Stałym punktem programu powoli zostaje również riff "Back To Black" AC/DC przed "Hysterią".

Co jednak ważniejsze, prawie w ogóle nie zmieniają się zachowania sceniczne Bellamy'ego i jego kolegów. Okej, ktoś może powiedzieć, ze ta naoliwiona maszyna działa jak należy, albo stwierdzić, że show jest tak perfekcyjnie przygotowany, że nie ma w nim miejsca na pomyłki, błędy oraz improwizację. Jestem jednak przekonany, że odrobina szaleństwa, które nie jest wyreżyserowane pomogłoby w lepszym odbiorze tego koncertu. Oglądając bowiem Muse na scenie miałem wrażenie, że widowisku brakuje czegoś, co by podgrzało atmosferę. Grupa, która słynie przecież z wybornych koncertów, wydawała się przygaszona i jakby nieco z boku własnego show. Być może dało im się we znaki zmęczenie trasą i trio potrzebuje odpoczynku, aby potem wejść do studia i nagrać coś lepszego niż "2nd Law" i "Drones".

Tutaj dochodzimy do kolejnego aspektu, czyli jednak kilku zmian, głównie w trackliście. Pierwsza, niekoniecznie dobra, to powiększenie liczby utworów z płyty "Drones" kosztem starszych kompozycji. Nie ukrywam, że ostatnie wydawnictwo Muse zupełnie nie trafiło w mój gust, chociaż pewnie są osoby, które więcej utworów z "Dronów" przyjęły z zadowoleniem. Sporą euforię wywołały natomiast dwa bardzo rzadko prezentowane utwory - "Assassin" oraz "Citizen Erased" - które zagrane zostały na prośbę polskich fanów.

Nie mogło zabraknąć również klasyków. Wspomniana "Hysteria" i "Plug In Baby" to nie wszystko. Jak zwykle publiczność oszalała w trakcie "Supermassive Black Hole", a entuzjastycznie reagowano również na "Time Is Running Out" oraz świeższą, ale równie popularną kompozycję, czyli "Madness".

Biorąc również pod uwagę, jak bardzo rozpolitykowany jest Matt Bellamy oraz ile dziwnych teorii znajduje się na płytach Muse, zaskakuje fakt, że grupa w żaden sposób nie odnosi się na koncertach do spraw nas otaczających. Lider grupy ma prawo nie wygłaszać politycznych osądów w trakcie koncertu, jednak w przypadku, gdy mówimy tutaj o utworach takich jak "Uprising", czy też "The Globalist", warto wiedzieć, przeciwko komu i czemu muzyk, wokalista i autor się buntuje.

W porównaniu do 2010, a nawet do 2014 roku, Muse zagrało dla mniejszej, ale zdecydowanie bardziej zaangażowanej publiczności. Koncert Brytyjczyków ściągnął i tak największą widownię spośród wszystkich wykonawców weekendu, ale mimo to można mówić o niemiłej niespodziance jeżeli chodzi o frekwencję. Być może mniej przekonanych odstraszyła fatalna pogoda, która panowała w Krakowie, być może postronni fani czekali na inny koncert ostatniego dnia, a sam Muse przestał ich interesować. Ci, którzy jednak pojawili się pod sceną, na pewno nie żałują kolejnego występu swoich ulubieńców.

Na koniec słówko o dzielnym supporcie światowej gwiazdy, czyli Organku z zespołem. Muzyk bez wątpienia poradził sobie z zadaniem rozgrzania publiki przed koncertem wieczoru, prezentując świetne aranżacje oraz niezły wokal. I pomyśleć, że 10 lat temu Tomasz Organek wypuszczał w świat swoją pierwszą hiphopową płytę  ("Many Stylez") z Sofą, grupą, która również 6 lat temu wystąpiła na, wtedy jeszcze, Coke Live Music Festival. W przypadku Organka czas został wykorzystany maksymalnie, co zaowocowało diametralną zmianą stylu, chociaż bez wątpienia doświadczenia wyciągnięte z rapu pomogły mu jeszcze lepiej bawić się słowem i poruszać po melodiach.

Łącznie przez trzy dni Kraków Live Festival na terenie wydarzenia zjawiło się 25 tys. ludzi, a organizatorzy natomiast zapowiedzieli kolejną edycję imprezy. Pytanie tylko, czy posłuchają opinii fanów, którzy na Facebooku proszą o regularne trzy dni festiwalowe, czy jednak zostaną przy obecnie wypracowywanej formule, która wciąż ewoluuje.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas