Method Man & Redman: Dzięki za towar, który nigdy się nie znudzi
- Nie jestem raperem, jestem MC. Kontroluję publiczność - rzucił ze sceny Redman. I rzeczywiście wraz z Method Manem byli w Stodole absolutnymi Mistrzami Ceremonii. Podczas kapitalnego koncertu Polacy jedli im z ręki.
Miło zobaczyć klub na Batorego pękający w szwach podczas hiphopowej imprezy. Zwłaszcza jeśli w pamięci ma się frekwencyjną klęskę La Coka Nostry, czy rozczarowującą ilość słuchaczy na Public Enemy. Tym razem obyło się bez nieporozumień, wiara ściągnęła z całej Polski. Logo Wu-Tang Clan, wytatuowane na szyi stojącego w kolejce do szatni chłopaka, to jedna z podpowiedzi wyjaśniających ten stan rzeczy - mit Wu ma się nad Wisłą bardzo dobrze, a Method Man w czasie występów na żywo zastępuje RZA w roli generała Klanu. Jeżeli połączymy to z faktem, że Redman to jedna z niekwestionowanych legend muzyki miejskiej, zaś panowie stworzyli razem dwa bardzo dobre albumy sygnowane jako "Blackout!" tę popularność można zrozumieć. I nie trzeba już nawet odwoływać się do klasycznego (w niektórych kręgach) filmu "How High".
Tego wieczoru obyło się bez fajerwerków. Żadnych tancerek, wokalistek, bandu, ferii świateł, hollywoodzkiego entourage. Scenę dekorował jedynie promujący europejską trasę, czerwono-czarny banner Karla Kaniego. W zupełności wystarczyły mikrofony, oraz gramofony. I dużo H2O. Tak jak motywem przewodnim na koncertach Capletona czy Rammstein jest ogień, Meth i Red uwielbiają oblewać rozpalone audytorium wodą.
Ludziom bardzo gorąco było już podczas rozpoczynającego "Errbody Scream", jednego z najlepszych momentów wydanego w zeszłym roku "Blackout! 2". Gwiazdy wieczoru szybko wyskoczyły z kamizelek i kurtek pokazując, że chcąc się w Warszawie spocić. Stojąc na kolanach miękko jak bokserzy, zdumiewając tym swoim pociesznym, niecodziennym i nie wiem jakim cudem zsynchronizowanym tańcem, sukcesywnie podkręcali temperaturę.
Nie zdążyło jeszcze polecieć "A-Yo", jeden z najjaśniejszych punktów pierwszej części show, a Redman już zdążył sprawdzić jak biega się po scenie i staje na odsłuchach. Ku wielkiej radości zebranych Reggie odgrzebał perłę ze swojego debiutu "Whut? Thee Album", funkową petardę "Time 4 Sum Aksion". Później sięgnął jeszcze po "Pick It Up", ale celował już raczej ku nowszym pozycjom w dyskografii, serwując idealne na parkiet "I'll Bee Dat" czy "Let's Get Dirty".
Czyżby więc Meth dał sobie zabrać charakterystyczną rolę prowodyra? Nic z tego. Odpowiedzią na "Time 4..." był słynny "Method Man" z pierwszej płyty Wu-Tang Clan. Języczkiem u wagi zaś hymny z solowego już "Tical" - "All I Need" i "Bring The Pain". Na własne uszy można było się przekonać, że niepokojący głos o unikalnej barwie to wciąż ogromny atut rapera.
Taka forma relacjonowania koncertu może doprowadzić do wniosku, że były to dwa odrębne widowiska. Ale ten kto nie znał twórczości tej dwójki, nie odgadłby czyj jest dany utwór. Panowie zawsze trzymali się razem, podbijali swoje wokale, a chemia między nimi jest czymś czego bezapelacyjnie należy doświadczyć. Tym większa szkoda, że w relatywnie małym stopniu skupili się na wspólnie nagranych krążkach. To, prócz narzekań na sprzęgnięcia i nazbyt szybkie urywanie poszczególnych kawałków, zresztą główny ze stawianych zarzutów.
Na ostatnie pół godziny widowiska nie narzekał już jednak nikt. Salę zachwyciły dwie części "How High" - śpiewała wspólnie z wykonawcami. Po równie wspaniale przyjętym, blackoutowym "Y.O.U", Method Man z Redmanem złożyli hołd Ol' Dirty Bastardowi, zmarłemu członkowi Wu-Tang. W tym celu postanowili przytoczyć jego "Shimmy Shimmy Ya" i "Got Your Money". Nikt z przybyłych nie oszczędzał gardeł. Zachwyceni artyści nagrodzili publikę ostrym jak brzytwa "Wu-Tang Clain Ain' Nuthin' To Fuck Wit'". Z jej ogłuszającego wrzasku wyłonił się nieśmiertelny, wyczekiwany od początku "Da Rockwilder", a całość zakończyło "Rappers Delight", pierwszy oficjalnie wydany (w 1979 r.) hiphopowy singel.
Brak słów na opisanie tej części show. Może więc w zamian zaproponuję kilka scenek obrazujących amok: Method Man stojący na rękach publiczności. Redman pikujący w nią z rzędu kolumn, na które wcześniej się wspiął. Rozgorączkowany ojciec, który przyprowadził siedzącego na wózku chłopaka pokazujący na nich palcami. Hałas, hałas i jeszcze raz hałas. Gwiazdy wieczoru przyznające, że czegoś takiego na trasie jeszcze nie doświadczyły.
Energia przeniosła się zresztą przed Stodołę. Wychodzący naśladowali zwariowaną sceniczną choreografię. Ktoś podniósł z ulicy pachołek, wrzeszcząc do niego jak do megafonu. Nic to, na 2011 r. zapowiedziano trzecią część "Blackout!". Panowie zapewne jeszcze tu wrócą. I to jest wyśmienita wiadomość.
Marcin Flint, Warszawa