Relacja z Halfway Festival 2017: Deszcze niespokojne...

Paweł Waliński

... potargały amfiteatr / ale my na tym Halfwayu / mokniemy już od lat.

Jedną z gwiazd tegorocznej edycji Halfway Festival był Cass McCombs
Jedną z gwiazd tegorocznej edycji Halfway Festival był Cass McCombsfot. Scott GriesGetty Images

Z przyczyn niezależnych musiałem pominąć odbywający się we wnętrzach Opery i Filharmonii Podlaskiej, "Halfway Fanday" czyli festiwalową rozbiegówkę. Tym bardziej wygłodniały atrakcji zjawiłem się w pięknych okolicznościach przyrody festiwalowego terenu, na który poza samym amfiteatrem składa się malownicza połać zieleni.

Zaczęło się od występu "tej dziwnej dziewczyny z 'Idola'", czyli Agaty Karczewskiej. I tu zaskoczenie, bo pewnie mało kto spodziewał się, że owa jest już artystką gotową dać pełnowymiarowy profesjonalny koncert. A tymczasem... Jeśli natomiast czegoś jej życzyć, to szybkiej krystalizacji własnego, rozpoznawalnego stylu. Gdyby nie przerwa między występami, Karczewska mogłaby zlać się z występującą po niej Walijką, Cate Le Bon. Pozostaje pytać dla której z nich byłby to komplement.

Pierwszą ekstatyczną reakcję publiczności sprowokowała Argentynka Juana Molina. Nawet jeśli nie jest to coś, za czym osobiście szaleję, Molina zagrała na tyle synkretyczny gatunkowo i mocny emocjonalnie koncert, że podbiła amfiteatr bez najmniejszego problemu. Tempo pozostało wysokie już do końca za sprawą bardzo dynamicznych koncertów Torres i The Veils. Oba mocne, bardzo dobrze brzmiące. Tymczasem jednak nad Białystok nadciągnęła mżawka, skutecznie psując jakże fajny muzycznie i klimatycznie dzień. A że niżej podpisany jest misiem o bardzo małym rozumku i nie zabrał bluzy czy sztormiaka, The Veils oglądał już ściśnięty pod zadaszeniem, a wokalowi Finna Andrewsa wtórował szczękiem zębów. Wniosek po pierwszym dniu był jeden: tym razem mniej na Halfwayu etniki, a więcej gitarowego paradygmatu spod znaku - nie przymierzając - PJ Harvey.

Niedziela

Lekko spóźniony (trzeba było przeczekać ulewę) dotarłem na całkiem udany występ duetu z Reykyaviku, czyli East of My Youth. Po nich grenladzkie Nive & the Deer Children z inuicką wokalistką. Jeśli cokolwiek zarzucać obu formacjom, to delikatny niedobór charakteru własnego. Czego nie da się z kolei powiedzieć o następnej gwieździe imprezy, czyli... Tymczasem jednak znowu zaczęło padać i dwa ostatnie występy odrobinę się przesunęły. Szczęśliwie Halfway to elegancka impreza, więc opady można było przeczekać rozpierając się na masywnych sofach we wnętrzu Opery i delektując ciepłymi (albo zimnymi) trunkami.

Po tym antrakcie na scenę wszedł Cass McCombs i dał taki koncert, że nie było co zbierać. Dużo bardziej bluesowy i jammowy niż można się było spodziewać. Z psychodelicznymi solówkami klawiszowymi brzmiącymi jakby Klaus Schulze przyszedł na przesłuchanie do Hawkwind. Brzmiało to znakomicie. A na koniec równie dobry, bardzo dynamiczny koncert Angel Olsen.

Kolejny raz potwierdziło się, że Halfway to impreza kompletna. Z czytelnym charakterem, doskonale wypełniająca niszę na polskiej festiwalowej scenie, a jednocześnie znakomicie promująca Białystok. Co roku jednak jej organizację poprzedza walka o pieniądze, bo miasto woli wydawać fundusze na pachnące musztardą imprezy dla januszów albo tancbudy disco-polo w okolicznych wsiach. I dopóki ta mentalność nie ulegnie zmianie, mój rodzinny Białystok zostanie tym, czym jest. A więc prowincją, na której tle Halfway Festival, nawet w strugach deszczu lśni jak diament. Trzymajcie kciuki za organizatorów i przyszłoroczną edycję.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas