Reklama

Relacja z Halfway Festival 2017: Deszcze niespokojne...

... potargały amfiteatr / ale my na tym Halfwayu / mokniemy już od lat.

... potargały amfiteatr / ale my na tym Halfwayu / mokniemy już od lat.
Jedną z gwiazd tegorocznej edycji Halfway Festival był Cass McCombs /fot. Scott Gries /Getty Images

Z przyczyn niezależnych musiałem pominąć odbywający się we wnętrzach Opery i Filharmonii Podlaskiej, "Halfway Fanday" czyli festiwalową rozbiegówkę. Tym bardziej wygłodniały atrakcji zjawiłem się w pięknych okolicznościach przyrody festiwalowego terenu, na który poza samym amfiteatrem składa się malownicza połać zieleni.

Zaczęło się od występu "tej dziwnej dziewczyny z 'Idola'", czyli Agaty Karczewskiej. I tu zaskoczenie, bo pewnie mało kto spodziewał się, że owa jest już artystką gotową dać pełnowymiarowy profesjonalny koncert. A tymczasem... Jeśli natomiast czegoś jej życzyć, to szybkiej krystalizacji własnego, rozpoznawalnego stylu. Gdyby nie przerwa między występami, Karczewska mogłaby zlać się z występującą po niej Walijką, Cate Le Bon. Pozostaje pytać dla której z nich byłby to komplement.

Reklama

Pierwszą ekstatyczną reakcję publiczności sprowokowała Argentynka Juana Molina. Nawet jeśli nie jest to coś, za czym osobiście szaleję, Molina zagrała na tyle synkretyczny gatunkowo i mocny emocjonalnie koncert, że podbiła amfiteatr bez najmniejszego problemu. Tempo pozostało wysokie już do końca za sprawą bardzo dynamicznych koncertów TorresThe Veils. Oba mocne, bardzo dobrze brzmiące. Tymczasem jednak nad Białystok nadciągnęła mżawka, skutecznie psując jakże fajny muzycznie i klimatycznie dzień. A że niżej podpisany jest misiem o bardzo małym rozumku i nie zabrał bluzy czy sztormiaka, The Veils oglądał już ściśnięty pod zadaszeniem, a wokalowi Finna Andrewsa wtórował szczękiem zębów. Wniosek po pierwszym dniu był jeden: tym razem mniej na Halfwayu etniki, a więcej gitarowego paradygmatu spod znaku - nie przymierzając - PJ Harvey.

Niedziela

Lekko spóźniony (trzeba było przeczekać ulewę) dotarłem na całkiem udany występ duetu z Reykyaviku, czyli East of My Youth. Po nich grenladzkie Nive & the Deer Children z inuicką wokalistką. Jeśli cokolwiek zarzucać obu formacjom, to delikatny niedobór charakteru własnego. Czego nie da się z kolei powiedzieć o następnej gwieździe imprezy, czyli... Tymczasem jednak znowu zaczęło padać i dwa ostatnie występy odrobinę się przesunęły. Szczęśliwie Halfway to elegancka impreza, więc opady można było przeczekać rozpierając się na masywnych sofach we wnętrzu Opery i delektując ciepłymi (albo zimnymi) trunkami.

Po tym antrakcie na scenę wszedł Cass McCombs i dał taki koncert, że nie było co zbierać. Dużo bardziej bluesowy i jammowy niż można się było spodziewać. Z psychodelicznymi solówkami klawiszowymi brzmiącymi jakby Klaus Schulze przyszedł na przesłuchanie do Hawkwind. Brzmiało to znakomicie. A na koniec równie dobry, bardzo dynamiczny koncert Angel Olsen.

Kolejny raz potwierdziło się, że Halfway to impreza kompletna. Z czytelnym charakterem, doskonale wypełniająca niszę na polskiej festiwalowej scenie, a jednocześnie znakomicie promująca Białystok. Co roku jednak jej organizację poprzedza walka o pieniądze, bo miasto woli wydawać fundusze na pachnące musztardą imprezy dla januszów albo tancbudy disco-polo w okolicznych wsiach. I dopóki ta mentalność nie ulegnie zmianie, mój rodzinny Białystok zostanie tym, czym jest. A więc prowincją, na której tle Halfway Festival, nawet w strugach deszczu lśni jak diament. Trzymajcie kciuki za organizatorów i przyszłoroczną edycję.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Halfway Festival | Cass McCombs | Agata Karczewska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy