"Moje nazwisko jest dla mnie balastem"
Suede to jeden z najważniejszych brytyjskich zespołów lat 90. XX stulecia. Bez grupy Bretta Andersona ciężko sobie wyobrazić boom muzyki gitarowej w Zjednoczonym Królestwie, a co za tym idzie oszałamiające kariery Oasis, Blur, Pulp czy The Verve. Choć Suede nigdy nie pasowali do wesołej britpopowej gromadki, to jednak sprzedali miliony płyt, a - co ważniejsze - zyskali status zespołu kultowego. I na pewno nie byli ulubieńcami prasy, co jak przyznał Brett Anderson, pokutuje do dziś.
Wokalista późną jesienią 2009 roku wydał trzeci solowy album zatytułowany "Slow Attack". Płyta, zainspirowana kameralnymi dokonaniami Talk Talk, Marka Hollisa czy Scotta Walkera, jest kwintesencją słowa "niemodny". Zamiast gitar i przebojowych refrenów, Anderson zaproponował instrumenty dęte i nieoczywiste podejście do struktury kompozycji. Zaskakujące rozwiązanie, jak na ikonę wyspiarskiej muzyki alternatywnej, przyniosło jednak doskonałe efekty, a "Slow Attack" został doceniony nawet przez nieprzychylną Andersonowi prasę na Wyspach.
Z Brettem Andersonem rozmawiał Artur Wróblewski.
"Slow Attack" to chyba twoja najodważniejsza płyta. Czy tak zasadnicza zmiana brzmienia jest konsekwencją odkrycia nowego artystycznego "ja"?
Tak. Jako artysta solowy staram określić na nową moją tożsamość i czynię to z dużą uwagą, ponieważ nie mam zamiaru się powtarzać. Nie pragnę nagrywać płyt, które już kiedyś nagrywałem. W przeciwieństwie do pracy w zespole, kariera solowa dała mi ogromną wolność. Dlaczego zatem nie użyć jej, nie wykorzystać tej możliwości do wykreowania czegoś innego. Uważam, że to byłoby chore, gdybym - jako artysta solowy - skrzyknął nowy zespół i nagrał piosenki, jaki tworzyłem 15 lat temu. Takie podejście w ogóle mnie nie interesuje. Nie ufam także ludziom, którzy w ten sposób się zachowuję. To wydaje się być takie ograniczone. Dla mnie rozpoczęcie kariery solowej oznaczało przekraczanie granic, pójście tak daleko, jak się tylko da i odkrywanie nie tylko nowych obszarów w muzyce, ale również we mnie samym. W konsekwencji powstały takie albumy, jak "Slow Attack" czy "Wilderness". Dziwne, nietypowe, niezwyczajne płyty. Następny album - nie jestem jeszcze pewien jego brzmienia - będzie bardziej zorientowany na gitary. Bardziej rockowy. Wciąż jednak chcę stworzyć coś złożonego i niezwyczajnego.
Miałem cię spytać o następny album, ale również o niespotykaną w dzisiejszych czasach częstotliwość wydawania płyt. Skąd bierzesz tyle energii i czasu, by co roku wydawać płytę z nowymi kompozycjami?
Nie koncertuję już tyle, co kiedyś. To dla mnie bardzo inspirujące. Nie muszę spędzać tyle czasu w tej puszce, którą są trasy koncertowe. Wiesz, koncertowanie - wbrew pozorom - to naprawdę bardzo, bardzo męczące doświadczenie. Trasy zabierają mnóstwo energii. A teraz, kiedy nie występuję tak często, mogę przeznaczyć tą energię na tworzenie i nagrywanie nowych płyt. Nagrałem trzy albumy w trzy lata! To naprawdę całkiem niezłe tempo pracy. I mam w planie pracować w tym roku nad kolejnym albumem. Nie wiem tylko, czy ukaże się jeszcze w 2010 roku. Być może trafi do sklepów na początku przyszłego roku. Ale na pewno będę nad nim pracował w tym roku.
To świetna wiadomość. Wiem, że jest jeszcze bardzo wcześnie, ale "Slow Attack" wyostrzył mi apetyt na twoją kolejną płytę. Nie mogę się doczekać.
Ja też (śmiech)! Jestem bardzo ciekawy jak będzie ostatecznie wyglądał. "Slow Attack", album który uwielbiam i z którego jestem dumny, to jednak skręt w bok. A następna płyta będzie bardzo wyjątkowa. Ponownie zamierzam pracować z Leo [Abrahamsem, kompozytorem - przyp. AW], z którym nagrałem "Slow Attack", z którym świetnie się rozumiemy i tworzymy zgrany duet. Mamy też dosyć mocną wizję tego, co chcemy osiągnąć na następnej płycie.
Kontynuując jeszcze temat odnajdywania nowej artystycznej tożsamości... W jednym z wywiadów powiedziałeś, że bycie Brettem Andersonem jest dla ciebie obciążeniem...
Bo tak jest. Ciągnę za sobą potężny balast. Ludzie mają wyrobione zdanie na mój temat. Zespół Suede miał bardzo silną tożsamość, co odbiło się również na mnie, jako liderze grupy. Czasami czuję się tym przygnieciony i rozbity, pozbawiony możliwości oddychania. Dlatego staram się uciec do tego tak daleko, jak się tylko da. Ale nie robię tego na siłę. Po prostu nie interesują mnie już rzeczy, które kiedyś miały dla mnie duże znaczenie. Bycie w zespole jest prawie jak osobisty, polityczny manifest. Ciskasz w ludzi, fanów, własnymi przekonaniami. Teraz widzą to inaczej - jako wyrażanie mojego postrzegania świata.
Na pewno ucieczką od twojego obrazu było wykorzystanie instrumentów dętych na "Slow Attack". To dosyć ryzykowne i odważne posunięcie. To był twój pomysł czy podsunął go Leo?
To był pomysł Leo. Zasugerował użycie instrumentów dętych. Pomyślałem, że to może okazać się bardzo inspirujące. Przyznam jednak, że początkowo nie byłem pewien czy to dobry pomysł. Nagraliśmy kilka demo i pokazał mi, o co dokładnie mu chodzi. Pokochałem to brzmienie, bo uważam, że jest bardzo wyjątkowe i unikalne. Leo to bardzo mądry człowiek. To jedna z tych bardzo interesujących osobowości, która nigdy nie proponuje oczywistych rozwiązań. Kiedy rzuca jakimś pomysłem, na początku zaczynam drapać się po głowie i pytać: "Co?". Dopiero po chwili dociera do ciebie, że to wspaniała koncepcja. Bardzo mu ufam. Kiedy z kimś współpracujesz tak blisko, musisz wierzyć w drugą osobę, ufać mu. Kiedy nie ma tej wiary i zaufania, wtedy wszystko zaczyna się psuć. Choć ufam mu bardzo, to chcę podkreślić, że Leo wywodzi się z kompletnie innego środowiska. To dla mnie bardzo interesujące. Ja pochodzę ze świata muzyki rockowej, on ma klasyczne podstawy. Nasze artystyczne dziedzictwo jest bardzo różne, ale jednak pracując docieramy o wspólnego celu.
Jak określiłbyś waszą zawodową relację?
Płyta sygnowana jest moim nazwiskiem, ale - jak w każdym dobrym związku - panuje równość. Nie ma lidera i jego poplecznika. Szanuję i ufam jego osądom, a on szanuje i ufa mojemu zdaniu. Czasami nie zgadzamy się co do pewnych spraw, ale nie w sferze prywatnej i osobistej. Spory dotyczą muzyki. Na przykład na płycie znajduje się utwór zatytułowany "Julien's Eye". Kiedy skończyliśmy go pisać, nie podobał mi się. Wydał mi się OK, ale nie wystarczająco dobry, by trafić na płytę. Nie do końca pasował do mojej wizji albumu. A Leo uważał, że to niesamowita piosenki i uwielbiał ją. Ostatecznie posłuchałem go, ponieważ mam do niego zaufanie i teraz cieszę się, że "Julien's Eye" trafił na "Slow Attack". To kwestia wzajemnego szacunku i słuchania głosu innych.
Powiedziałeś, że były plany nagrania "Slow Attack" jako płyty instrumentalnej. Byłem w szoku, kiedy przeczytałem twoją wypowiedź (śmiech).
(śmiech) Tak, powiedziałem coś takiego. Przyznam, że taki pomysł wpadł mi do głowy. Ale szczerze mówiąc nigdy poważnie się nad tym nie zastanawiałem. Ostatnio słuchałem sporo płyt ze ścieżkami dźwiękowymi do filmów i zastanawiałem się nad tego typu muzyką. Muzyką instrumentalną. Ale ja jestem wokalistą i kompozytorem piosenek, a nagranie płyty stricte instrumentalnej byłoby trochę szalone (śmiech).
A w jaki sposób pracowałeś nad tekstami? Bo różnica pomiędzy słowami na "Slow Attack" a twoich poprzednich płytach jest łatwo dostrzegalna.
Chciałem, by słowa były w mniejszym stopniu... (chwila ciszy) Chciałem, by były bardziej abstrakcyjne. Nie chciałem, by słowa zdominowały zbytnio muzykę. Nie chciałem tworzyć narracji. Słowa miały skrywać, sugerować, skłaniać do interpretacji. Nie chciałem podać wszystkiego na tacy, ale jedynie przedstawiać słuchaczowi nastroje. Tak jak poezja, która nie tłumaczy wszystkiego, ale pozostawia pewną dozę tajemniczości. Dlatego poezja jest tak piękna i potężna, ponieważ pozostawia czytelnikowi sporo miejsca na interpretację. A to bardzo ważne. Istnieje ogromna różnica pomiędzy poezją a dziennikarstwem. Bez urazy, nie krytykuję twojej pracy. Ale dziennikarstwo jest na jednym biegunie: tłumaczy i opisuje pewne zjawiska, dokumentuje wydarzenia. A poezja, która jest na przeciwnym biegunie, niesie ze sobą tajemnicę, ukrywa pewne sprawy.
A propos dziennikarstwa... Czy po tylu latach w show-biznesie przejmujesz się krytycznymi reakcjami na twoje dzieła? Album "Slow Attack" miał głównie pozytywne recenzje, ale czytałem również kilka nieprzyjemnych i złośliwych...
Zawsze tak było w przypadku mojej twórczości. Moja osoba polaryzuje opinie. "Slow Attack" spotkał się z dobrym przyjęciem, ale nie przecież nie to motywowało mnie do nagrania tej płyty. A w muzycznej prasie zawsze będzie miejsce na obrażanie artystów. Już tłumaczę o co chodzi. W Wielkiej Brytanii wielu w muzycznym przemyśle nie lubi mnie jako osoby. Nie tolerują mojej artystycznej osobowości. A większość z nich nie może mnie nie lubić, bo po prostu mnie osobiście nie znają. Ja natomiast mam świadomość w jaki sposób jestem traktowany. Przez lata w mediach zbudowany mój image, a to teraz pokutuje. Wszystkie moje dokonania oceniane są w cieniu sztucznie wykreowanego obrazu Bretta Andersona. Właśnie o tym mówiłem wcześniej, wspominając o chęci ucieczki od własnego obrazu. I dlatego jestem często obrażany i krytykuje się moją muzykę. To część tego świata, niestety. Powiem ci, że nie rozpaczam, czytając krytyczną recenzję moje płyty, w której nie ma ani słowa o muzyce, a autor wyłącznie jedzie po mojej osobie. Tego typu rzeczy nie robią na mnie wrażenia. Ale przy okazji "Slow Attack" recenzje są naprawdę przychylne. Zresztą nie tylko dziennikarzy. W sklepach internetowych fani mogą umieścić komentarze pod płytami i to mnie naprawdę interesuje. I nie mówię tu o moich wiernych fanach, ale o obiektywnych słuchaczach. Osobach, które nie czuję wobec mnie lojalności. I nawet jeśli "Slow Attack" im się nie spodobał, to to są opinie, które chętnie czytam. Są interesujące.
"Slow Attack" to twój trzeci solowy album. Jak dzisiaj postrzegasz debiutancką płytę i "Wilderness"?
Na debiucie znalazło się kilka naprawdę dobrych kompozycji. Uwielbiam "To The Winter" i "Song For My Father". Ale jako płyta generalnie nie stanowi spójnej całości. Nagrywając "Brett Anderson" nie byłem do końca pewien, co tak naprawdę chcę artystycznie osiągnąć. Po prostu napisałem kilka piosenek. Tak to wyglądało. A "Wilderness" był dla mnie pierwszym moim albumem, na którym mówiłem własnym językiem. Nowym językiem. To był dla mnie rok zerowy. Wciąż kocham atmosferę i nastrój tej płyty, ale uważam również, że to trochę naiwna płyta. Muzycznie naiwna, ale bardzo czarująca. I to mi się dosyć podoba. Wydaje mi się, że te albumy ukazują interesujący proces mojego rozwojem. A rozwijam się dosyć prędko. Przecież debiutancka płyta ukazał się jedynie dwa lata przed "Slow Attack". A "Slow Attack" pokazuje jak bardzo się poprawiłem i udoskonaliłem jako twórca. Głęboko wierzę, że to nie koniec, następna płyta będzie jeszcze lepsza, a ja mam zamiar dalej się rozwijać.
Powiedz mi jakie masz wspomnienia z Polski?
Występowaliśmy na festiwalu w Jarocinie. Było zabawnie. Polacy to bardzo mili ludzie, a sam koncert odebrałem jako przyjemne doświadczenie. Choć ciężko mówić, że doświadczyłem Polski. Wiesz, wylądowaliśmy, zawieziono nas na festiwal, a po koncercie wróciliśmy z powrotem. Niestety, tak to wygląda w przypadku koncertów. Odwiedzasz jakieś miejsca, ale naprawdę czujesz się, jakbyś tam nie był. A do Polski bardzo chciałbym wrócić. Chyba mam tam kilku fanów (śmiech).
I na koniec chciałem się dowiedzieć, czy czujesz ulgę, gdy w trakcie wywiadu nie zostaniesz zapytany o Suede albo Bernarda Butlera?
Cóż, właśnie poruszyłeś te tematy (śmiech)!
(śmiech) Ale ja nie chcę cię męczyć o te sparwy. Dziękuję za rozmowę.
(śmiech) Również dziękuję.
Historia dopisała interesującą puentę do tej rozmowy. Jak się okazało, Suede postanowili zreformować się na jeden jedyny koncert. Nie chodzi jednak o odcinanie kuponów i nabijanie kont bankowych, grając na sentymentach fanów. Zespół Bretta Andersona wystąpi 24 marca w Londynie w ramach charytatywnej akcji Teenage Cancer Trust. Dochód z serii koncertów (poza Suede wystąpią Noel Gallagher Arctic Monkeys, Depeche Mode, Them Crooked Vultures czy The Specials) zostanie przekazany na rzecz walki z rakiem u najmłodszych.