Legendy z Bostonu. Aerosmith podsumowuje karierę i (jak zawsze) oferuje przeboje

Aerosmith w latach 70. byli królami sceny /Ron Pownall/Getty Images /Getty Images

Z Bostonem od razu mam trzy skojarzenia: herbatka bostońska, Red Sox i Aerosmith. Ci ostatni jednak kojarzą się najmocniej, bo do muzyki całe życie mi najbliżej. I właśnie dziś rozpoczyna się ich kolejna pożegnalna trasa, "Peace Out". Tym razem ponoć już ostatnia. Za to w sklepach pojawiła się kompilacja "Greatest Hits", która nawet tym, którzy na co dzień ich nie słuchają daje do myślenia, że smutno będzie jak ich zabraknie.

Aerosmith to giganci rocka. O mało którym zespole można powiedzieć, że przez dekady niczym fabryka produkowali kolejne hity. Lata siedemdziesiąte należały do nich, osiemdziesiąte także. Nie inaczej było z 90.!  

Grupa powstała jeszcze w połowie lat 60. jako Jam Band. W 1970 roku w Boston, Massachusetts (zawsze, gdy to czytam, przypomina mi się legendarny już akcent Maxa Kolonko) ukształtował się ostateczny skład grupy. Grali jak nikt inny - w duchu mieli spuściznę amerykańskiego bluesa, ale w sercu grał im hard rock. Chcieli być jak amerykańskie Led Zeppelin. Nawet lepsi. W ten sposób powstał ich niepowtarzalny styl, który porywał kolejne pokolenia przez 50 lat.  

Reklama

Najsłynniejszy skład Aerosmith otwiera oczywiście duet Steven Tyler i Joe Perry - dwaj kapitanowie, którzy czasem o ster walczyli na śmierć i życie. Do tego grający na basie Tom Hamilton, gitarzysta rytmiczny Brad Whitford i perkusista Joey Kramer, któremu w ostatnich czasach nie po drodze z Aero. 

Problem z Aerosmith jest taki, że na koncie mają niezliczone przeboje. Są one jednak rozrzucone po całej dyskografii, co zdaniem fanów stanowi o sile grupy, która zawsze była mocna. Przeciwnicy sądzą, że zespół nigdy nie wydał porządnego albumu. Bo czy są na tym świecie nieczuli na charakterystyczny krzyk Tylera? Niewielu wokalistów rockowych wytworzyło sobie tak specyficzny element wizerunku, przyrównywany czasem do koncertowej improwizacji Freddiego Mercury'ego.  

Z pomocą dla tych oporniejszych przychodzi składanka "Greatest Hits" wydana nakładem Universal Music, która z okazji pożegnalnej trasy pojawia się na półkach sklepowych. Fani też będą zachwyceni. 

Aerosmith odlatuje ze sceny. Fani zapamiętają 

Debiutancki album "Aerosmith" (1973) narobił sporo szumu. Znakomicie się sprzedawał, a branża przyglądała się młodzieńcom, którzy mieli potencjał na wielką karierę. Krążek obfitował w zaledwie 35 minut muzyki, z czego 4:27 trwał jeden z największych kolosów w ich dorobku  - "Dream On". Wśród dorastających przyszłych muzyków sporo rumoru zrobił "Mama Kin", pędzący niczym luxtorpeda numer, który wielokrotnie później coverowali (m.in. Guns N' Roses). 

W latach 70. w Stanach Zjednoczonych nie mieli sobie równych. Szli za ciosem, a już rok później ukazał się album "Get Your Wings". To tam po raz pierwszy pojawiło się ich skrzydlate logo, nieodłączne i parokrotnie odświeżane na przestrzeni lat. Wraz z "Toys in The Attic" z 1975 roku przyszedł przełom. Słuchaczom szczególnie spodobały się "Sweet Emotion" oraz "Walk This Way", która została uznana przez magazyn "Rolling Stone" za jedną z 500 piosenek kształtujących rocka. Legendarna partia basu nadal buja się w myślach fanów, którzy czasem chcieliby się już pozbyć jej z głowy. Nie da się, to pomnikowe dzieło. Moim osobistym faworytem jest kompozycja "You See Me Crying". Album sprzedał się w 8 milionach egzemplarzy i był wówczas ich największym sukcesem.  

Jeszcze przez kolejne dwa lata, rok po roku ukazywały się albumy z premierowym materiałem. Słynne "Rocks" (1976) z wielkim otwieraczem "Back in the Saddle", a następnie "Draw The Line" (1977).  Potem coś zaczęło się psuć - grupa wystąpiła jeszcze w filmie z piosenkami Beatlesów "Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band", a miejsce Perry’ego zajął Jimmy Crespo. Zaledwie dwa lata później Whitforda zastąpił Rick Dufay.  

Taka przerwa była bardzo potrzebna Aerosmith, bo gdy w 1984 roku powrócili do klasycznego składu, to rozpoczęło się kolejne pasmo sukcesów. Wielkim hitem okazało się "Dude Looks Like a Lady" i album "Permanent Vacation" (1987). Podobnie było z krążkiem "Pump" wydanym w 1989 roku. Aerosmith byli u szczytu za sprawą "Janie's Got a Gun" czy "Love in an Elevator"

Ale to album "Get a Grip" (1993) był komercyjnym majstersztykiem. Za sprawą singli "Cryin'" "Crazy" Aerosmith znów zostało wywindowane do statusu megagwiazd hard rocka. Sprzedało się ponad 20 milionów egzemplarzy. W 1997 roku w sklepach pojawił się album "Nine Lives" z hitem "Pink", a pierwszy wydany w nowym millenium krążek "Just Push Play" zaowocował singlem "Jaded", który podbijał serca słuchaczy. W międzyczasie wydano "I Don’t Want To Miss a Thing" do produkcji "Armageddon". Gdy tylko zjawiła się na amerykańskiej liście Billboard Hot 100, to od razu na pierwszym miejscu. Pozostała tam przez cztery tygodnie. Dzięki niej nowe pokolenie pokochało tylerowską chrypę i niepowtarzalne brzmienie Aerosmith. 

Ostatnie pożegnanie w cieniu skandalu 

W ostatnich latach Joey Kramer popadł w konflikt z pozostałymi muzykami i został odsunięty od występów w grupie, mimo że to on wymyślił nazwę Aerosmith. "Tak nazywała się moja wyimaginowana grupa, której nazwę wypisywałem na zeszytach w szkole" - wspominał niegdyś perkusista.  

Grupa zagłosowała i zdecydowała, że Joey Kramer nie jest w wystarczająco dobrej kondycji, by występować z zespołem. Nic dziwnego, że perkusista się wściekł. "Nie chodzi o pieniądze. Zostałem pozbawiony możliwości docenienia za całokształt naszych dokonań w przemyśle muzycznym. Wyróżnienia MusiCares' Person of the Year Award ani Grammy za całą karierę nie mogą się powtórzyć" - mówił w 2020 roku. Ostatecznie pojawił się na gali.

"Pozostali muzycy i ich prawnicy prawdopodobnie będą chcieli mnie zdyskredytować, mówiąc, że nie mogę teraz grać na perkusji. Nic nie może być dalsze od prawdy. Zrobiłem wszystko, o co mnie poprosili. W 50-letniej historii Aerosmith nie doszło do sytuacji, żeby ktokolwiek musiał brać udział w przesłuchaniach na swoje stanowisko!" - irytował się 69-letni wówczas bębniarz.  

Wraz z trasą "Aero-Vederci", która w 2017 roku zawitała m.in. do Krakowa fundując niezapomniane emocje, miała zakończyć się kariera koncertowa grupy z Bostonu. Przerwa spowodowana przez pandemię COVID-19, a później także rezydencja w Park Theatre w Las Vegas, problemy zdrowotne muzyków, a wreszcie odwyk Stevena Tylera dały im do myślenia. Aerosmith zdecydowało, że chce się pożegnać już tak całkiem, całkiem ostatecznie. Wygląda więc na to, że ich album z 2012 roku "Music from Another Dimension!" będzie ostatnim studyjnym w dyskografii.  

W maju ogłoszono ostateczny powrót Aerosmith na scenę. Trasa "Peace Out" wystartuje 2 września w Filadelfii. Grupa zagra aż 40 koncertów w USA i Kanadzie. Na Sylwestra przypada ich wyjątkowy koncert w rodzinnym mieście - Bostonie, ostatni na trasie po Stanach Zjednoczonych. Czy to będzie już naprawdę koniec wielkiej legendy rocka?  

Wiadomo, że podczas tournee na scenie nie pojawi się Joey Kramer. "Chociaż pozostaje ukochanym członkiem-założycielem Aerosmith, z żalem podjął decyzję o opuszczeniu aktualnie zaplanowanych tras koncertowych, aby skupić całą swoją uwagę na rodzinie i zdrowiu. Będzie nam bardzo brakować niepowtarzalnej i legendarnej obecności Joey'a za zestawem perkusyjnym" - napisał w oświadczeniu zespół. Jego miejsce zajmie techniczny, John Douglas, a supportem będzie grupa The Black Crowes

Składanka na otarcie łez 

Wspomniany już ostatni album "Music from Another Dimension!" miał raczej kiepskie recenzje. Czy muzycy doszli do wniosku, że jeśli nie dadzą rady pożegnać się w mocnym stylu, to swoją dyskografię chcą zamknąć składanką? Być może, ale dla wiernych fanów, a także tych, którzy znają kilka pojedynczych piosenek to może być całkiem dobra opcja.  

W końcu w jednym miejscu zebrano koloryt pięciu dekad pracy - począwszy od "Mama Kin" przez "Train Kept a Rolling", "Toys in The Attic", "Walk This Way" (bez Run-DMC!), "Kings and Queens", "Hangman Jury, aż po "Livin' on The Edge", "Amazing" kończąc na "We All Fall Down" z ostatniego albumu. A nie bacząc na niesnaski ostatnich lat, gdy kłócą się z perkusistą i współzałożycielem, to i dla niego znalazło się tu miejsce. 

Album wydano na wielu nośnikach - CD w wersji deluxe, winylu, podwójnym winylu i limitowanym, czteropłytowym winylowym boxie. Wszystko okraszono zdjęciami zespołu z całej kariery. Ich 50 lat na scenie to naprawdę była świetna przygoda. A podsumowanie - równie mocne.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Aerosmith | pożegnanie | trasa koncertowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy